O niedzielnym jadłospisie, o tym, że świętowanie też musi mieć jakiś porządek i o tym, że warto być dla siebie dobrym, czyli Dekalog III
„Święta, święta i po świętach”. Dla wielu ludzi najważniejszą cechą świąt lub weekendów jest to, że są krótkie, za krótkie. Ale przecież co niektórym potrafią się niemiłosiernie dłużyć nawet dwa miesiące wakacji, a bywają nawet tacy (wiem: trudno w to uwierzyć), którzy skrycie marzą o szkole, która, no właśnie: co da oprócz wykształcenia? Przeanalizujmy te wzdychania do szkoły albo do nie tak znowu przez wszystkich nielubianego poniedziałku. Powrót do szkolnej ławy albo miejsca pracy jawi się atrakcyjnie, bo przerywa stan swoistej duchowej „niemożności”, nadając życiu przynajmniej ogólne zorganizowane ramy. Człowiek nie potrafi istnieć w próżni; wbrew pozorom „słodkie nicnierobienie” nie jest wcale słodkie, nie jest nawet w ogóle możliwe, ponieważ wprowadza człowieka w frustrację, budzi agresję, owocuje przyjmowaniem neurotycznych postaw.
Dlatego Ojciec Niebieski nie daje nam tylko wolnego dnia, abyśmy go mile spędzili. Okazuje się, że bez pomocy Boga nawet tego nie potrafimy. Ojciec każe nam ten dzień świętować, przy czym świętowanie to rozciąga się także poza sferę ścisłego sacrum.
Świętowanie powinno objąć możliwie wszystkie aspekty życia. Pamiętam smak kiełbasy z rożna na niedzielne śniadanie i rosołu z kluskami na obiad, przy czym bynajmniej nie chodzi tu o makaron, ale o to mniejsza. Pamiętam smak lodów, przynoszonych letnią porą przez tatę wracającego z sumy, a na barkach czuję jeszcze ciężki jak zbroja Zawiszy płaszcz, wkładany do kościoła zamiast skafandra czy kurtki, w której biegałem do szkoły. I smak kawy „Inka” przyrządzanej przez mamę w niedzielne popołudnia. Natomiast nie mam sentymentu do niedzielnego programu TV z czasów mej młodości, gdzie królowały „Saga rodu Forsyte’ów” i „Rodzina Palliserów” oraz sobotnie kino nocne w „Dwójce”… Dziś natomiast lubię w niedzielne popołudnie zasiąść z książką w naszym klasztornym living roomie i czytać, czytać, czytać…
Dlaczego kiepsko nam wychodzi świętowanie czegokolwiek? Z jakiego powodu wielu ucieka od dylematów, które przynoszą w dni wolne, w to, co ich „wyłączy” z obiegu, pozwoli przetrwać w narkotycznym czy alkoholowym upojeniu?
Wróćmy do intuicji wyrażonej na początku niniejszych przemyśleń. Wielu staje swoiście „bezbronnych” wobec czasu wolnego od nauki i pracy, ponieważ zostają pozbawieni ram choćby tylko ogólnikowo regulujących ich życie (dzwonek w szkole, przerwa w pracy, wykonanie zleconego zadania), a na czas świąteczny żadnych ram, porządku nie wymyślili, z góry odrzuciwszy możliwość włączenia się w liturgię Kościoła. „Co?! Na Mszę? Przecież mam wolne, w końcu muszę kiedyś odpocząć”, powiada niejeden „uciśniony” przez Kościół obywatel, po czym kontynuuje zajęcia wykonywane w tygodniu albo w te pędy bieży do supermarketu. Sztuka odpoczywania jest więc sztuką tworzenia ram, norm, swoistego szkieletu, na którym można by rozpiąć czas wolny. Trzeba jednak, aby były to ramy różne od tych porządkujących naszą codzienność. Jednym z najwymowniejszych dla mnie świadectw świętowania jest postawa żydowskich robotników w XIX w. w Anglii. Najpierw „wymusili” na właścicielach fabryk honorowanie szabatu. Potrafili także wydać nawet większość i tak głodowych tygodniowych zarobków, byleby tylko móc się cieszyć ucztą przy szabasowych świecach. Jaki jest sens tracenia prawie całych zarobków na jeden dzień świętowania – zapyta ktoś. Jest. I to wielki. Dwudziestoczterogodzinny szabat był dla nich przestrzenią ich wolności od nieludzkiego systemu, w którym zmuszeni byli żyć. Dzień szabatu był czasem świętowania ich człowieczeństwa, czymś, co ratowało ich przed stoczeniem się w otchłań zwierzęcej wegetacji.
Tak oto dochodzimy do sensu zespołu czynności, które przykazanie III nazywa „świętowaniem”. Msza święta niedzielna i świąteczna (a może i nieszpory lub któreś z nabożeństw okresowych? – że nieśmiało zapytam), ale i uroczysty, właśnie celebrowany obiad, kolacja przy świecach, godziwa rozrywka, której, jak zapewniały dawniejsze wydania modlitewnika „Droga do nieba”, wolno szukać chrześcijaninowi, może dłuższa rozmowa w rodzinie czy takaż modlitwa – oto elementy tego świętowania. Dzięki nim niedziela może naprawdę stać się znakomitym regeneratorem sił duchowych i fizycznych. Czy to bowiem nie jest tak, że wakacje czy ferie albo urlopy dłużą się ludziom niemiłosiernie pomimo fantastycznie ciepłej wody i mnóstwa atrakcji dlatego właśnie, że bywają rozbratem z i tak nieregularnie spełnianymi praktykami religijnymi? „Pamiętaj, abyś dzień święty święcił” – to coś daleko więcej niż wezwanie do uszanowania Mszy świętej niedzielnej. Może nawet akcent powinien zostać położony nie tyle na „świętowanie”, ile raczej na pamięć o Panu Bogu? Bez pamiętania o Ojcu człowiek uczyni z nieprzerwanej pracy swego bożka. Tracąc pamięć o Bogu wzywającym do świętowania, niczego tak naprawdę nie będzie świętował: bo albo umrze z wyczerpania, albo nie będzie miał na to sił, czasu, albo nie będzie chciał, znajdując zadowolenie i spełnienie w wykonywanej pracy. Tymczasem bez odniesienia do Boga, także w postaci świętowania, praca przybiera formę samonapędzającego się mechanizmu, który stanie się celem i sensem samym w sobie, a przecież nie o to chodzi.
Bywa, że wiele lat poświęcamy na doskonalenie umiejętności zawodowych, na uczenie się coraz lepszej i wydajniejszej pracy. Zapominamy, że co najmniej tak samo intensywnie trzeba uczyć się świętowania. Żeby być wolnym. Żeby być szczęśliwym. Żeby być człowiekiem.