Chyba każdy z nas usłyszał kiedyś takie upomnienie ze strony rodziców czy dziadków, że powinniśmy być za coś wdzięczni, ponieważ w czasach ich młodości o takich dobrach nie można było nawet marzyć. Znana nam jest zapewne także przeogromna radość związana z prezentami, jakimi byliśmy obdarowywani przy różnych okazjach. Pamiętamy też radość z kupienia czegoś, co udało się „wystać” czy „załatwić” albo na co bardzo długo oszczędzaliśmy. I chyba była to radość nieporównywalnie większa od zadowolenia towarzyszącego zakupom w dowolnej galerii handlowej.
Myślę, że taka radość odczuł dziesiąty uzdrowiony, który miał wszelkie powody, żeby uzdrowienia nie oczekiwać. Pan Jezus powie taktowne, że to „cudzoziemiec” (Łk 17,18), Ewangelista uściśli, że Samarytanin (Łk 17,16) czyli ktoś, kto miał w swoim rodowodzie pogan. To może wyjaśnia szaloną radość akurat tego uzdrowionego. Pozostali też się cieszyli i chyba skłonni jesteśmy wybaczyć im, że zapomnieli o podziękowaniach. Odzyskać w jednym momencie zdrowie i coś więcej niż zdrowie: otrzymali oni najdosłowniej „drugie życie”.
Zobaczmy jak bardzo mentalność „zasługiwania albo niezasługiwania na coś” jest obecna w naszym życiu społecznym a także w życiu religijnym. Jak bardzo jesteśmy wrażliwi na należne świadczenia, że to mi się należy, że mam prawo do zniżki. Kiedy należne świadczenia nie zostaną nam wypłacone udajemy się do sądu i mamy rację. Gorzej jednak, kiedy takie myślenie przenosimy na Pana Boga. Wyznawcy wielu religii, przy okazji świąt kaleczą się. To ich przecież boli. Są jednak przekonani, że ta ich „ofiara” zjedna im przychylność bóstwa. Czy daleko nam do takiego myślenia? Spójrzmy na nasze rozumienie różnych trudnych życiowych sytuacji. Jak często komentarzem są stwierdzenia: „Widocznie to mu się należało”; “Ma to, na co sobie zasłużyła”; “Widocznie tak ma być”. To nasze „tak ma być” jakże często jest niewyrażonym głośno przyznaniem, że to coś – kogoś czy mnie spotyka za winy moje. Jego, czy też moich oraz czyichś przodków. Podobny sens ma retoryczne pytanie: „Za jakie grzechy mam to cierpieć?”. Czy to tylko żart, czy też wyraz obecnego gdzieś tam daleko w zakamarkach świadomości przeświadczenia, że sprawy mają się w dokładnie taki sposób.
W Ewangelii dzisiejszej mamy dwa cuda: pierwszy stał się udziałem całej dziesiątki. Drugi – znacznie ważniejszy – objął tylko jednego. Dziewięciu nie wróciło, bowiem oprócz radości z przywróconego zdrowia są także przeświadczeni, że zwyczajnie mieli szczęście, że akurat w tym czasie Jezus przechodził przez pogranicze Samarii i Galilei (Łk 17,11). Tylko ten dziesiąty, może właśnie dlatego, że tak dalece nie oczekiwał uzdrowienia, że był przekonany, że jego żydowski rabbi nie musiał a nawet nie powinien był uzdrawiać – odkrył Boga, jako dobrego, wszystkich miłującego Ojca.