Pójdźmy za radą nieśmiertelnego szlagieru i „powróćmy jak za dawnych lat” do… naszego przygotowania się do przyjęcia Sakramentu Bierzmowania. Każdy z nas obowiązkowo uczył się siedmiu darów Ducha Świętego, by pochwalić się ich znajomością przed katechetą. Oczywiście, nadal świetnie pamiętamy, że jest ich siedem i co ofiarowuje nam Duch Jezusa, ale ja tylko przypomnę, że jednym z nich, ostatnim, jest dar Bojaźni Bożej. Słowo to niekoniecznie dobrze nam się kojarzy. Słownik wyrazów bliskoznacznych przytacza następujące synonimy bojaźni: lękliwość, strachliwość, trwożliwość, pierzchliwość, płochliwość, a nawet – o zgrozo! – panikarstwo. Czyżbyśmy zatem mieli prosić Ducha Świętego o strach i o lęk? Dziś nie wypada okazać lęku. Nie mamy się czego bać, bo korzystnie się ubezpieczyliśmy, mamy antywłamaniowe drzwi i takież okna. A bojaźń Boża kojarzy nam się już tylko z dzieciństwem, kiedy to nasze babcie, doprowadzone do rozpaczy naszymi wyczynami, sięgały po argument „ostateczny” i zwracały się do nas z zaproszeniem: „Bój się Boga!”.
Dziś nie wypada być bojaźliwym. Trzeba być przebojowym, kreatywnym, efektywnym, zdecydowanym. Można na wzór bohaterów popularnych telenowel przeżywać rozterki, ale okazywać bojaźni – nigdy. Toteż jej nie okazujemy. Inaczej ze strachem: nie pozbyliśmy się go w dzieciństwie. On jest tylko innego rodzaju: ściska gardło, paraliżuje, czyni bezbronnym, powala na ziemię.
A jednak bojaźń jest darem Ducha Świętego, ponieważ jest On Dawcą „łask wszelkich”, Dawcą dobra. O jakie zatem dobro chodzi?
Otóż trzeba najpierw zauważyć jedno: że lęk i bojaźń w języku wiary nie są synonimami. Lęk to obawa przed karą, jaka spadnie na mnie lub moich bliskich w związku z tym, co uczyniłem, powiedziałem, ale również w związku z zaniechaniem przez mnie należnego działania. Boję się kary, jaka spadnie na mnie i dotknie pośrednio moją rodzinę. Od takiego jednak strachu daleka jeszcze droga do Bożej bojaźni. Nie jest ona strachem przed Bożą karą. Strach przed Bogiem to jednak będzie zawsze tylko strach, który ewentualnie może powstrzymać mnie przed grzechem (pytanie tylko, na jak długo?). Pod wpływem strachu mogę także żałować tego, co uczyniłem, budząc żal mniej doskonały. Dobrze, że przynajmniej taki. Ale jakość wewnętrznie czujemy, że to nadal nie jest to. Zwłaszcza dziś, gdy jak się wydaje, ludzie nie boją się ani Boga, ani jego kary. Nie boją się także ludzi, pytając impertynencko: „Co mi mogą zrobić?”. Taki strach nie jest oczywiście darem Ducha Świętego. Jest owocem rozumowego wysiłku człowieka, który o własnych siłach potrafi dojść do dwóch prawd: że Bóg jest oraz że wynagradza lub wymierza karę. I to wiedząc, może się nawet zbawić.
Czymże zatem jest bojaźń – dar Ducha Świętego? Jest obawą szczególnego rodzaju i to dotyczącą zarówno Pana Boga, jak i ludzi. Ale obawiam się nie kary, lecz tego, że wyrządzę przykrość, że zranię nieskończoną miłość Ojca Niebieskiego albo uczucia drugiego człowieka. Dar Bożej bojaźni pozwala nam wzbudzić akt żalu doskonałego („jedynie dla Twej miłości”, zranionej moim grzechem), toteż warto prosić Ducha Bożego o ten dar przed sakramentalną Spowiedzią świętą. Tak więc synonimami bojaźni nie są lękliwość, strachliwość, lecz raczej delikatność, taktowność, szlachetność, wyobraźnia.
Święty Franciszek to mistrz Bożej bojaźni. Jak mało kto pojął on istotę grzechu: że rani on miłość Ojca w niebie. Według biografów jeszcze przed nawróceniem, gdy pędził żywot bogatego dandysa, już odznaczał się szlachetnością i delikatnością (schodzi z konia, by przytulić trędowatego, który bardziej niż jałmużny pragnął właśnie takich gestów ludzkiej życzliwości). Działanie łaski Bożej po nawróceniu te naturalne przymioty ducha jeszcze spotęgowało. Szczerze opłakiwał grzechy, bez kokieterii nazywał siebie największym z grzeszników, bo jak nikt zrozumiał tajemnicę Miłości, która nie chce budzić strachu, nie pragnie wymuszać poprawnego zachowania; Miłości, która cierpi, którą paradoksalnie tak niebezpiecznie łatwo zranić; Miłości, która nie jest kochana. Zrozumienie tej prawdy czyni Franciszka człowiekiem rzadko spotykanej delikatności i taktu. Opowiadają biografowie, że pewnego razu, wiedząc o upodobaniu współbrata do winogron, by pozwolić mu nacieszyć się darami Bożymi bez zawstydzenia, sam zaprosił go „na winogrona” i razem z nim rozkoszował się słodyczą winnej latorośli. „Drobiazg”, powie ktoś, ale jakże wiele mówi o naszym Serafinie!
Rzadko kiedy związek między wiarą a życiem codziennym jest tak jaskrawo widoczny jak w przypadku Bożej bojaźni. Narzekamy wszyscy na zalew gburowatości, nieuprzejmości, na brak kultury, na brudne i raniąca słowa; sami sobie dziwimy się, że tak łatwo przychodzi nam kłótnia. I pytamy: „dlaczego?”. Może to dlatego, że mamy kłopoty z Bożą bojaźnią, czyli po prostu z miłością Boga? Zauważmy: jeżeli w swych codziennych wyborach i decyzjach nie dbamy o to, czy nie zasmucają one Ojca w niebie, to jakże postawimy sobie pytanie, czy aby nie wyrządzimy komuś przykrości? Toteż warto popracować nad swoją wiarą, warto często modlić się słowami aktu żalu doskonałego, bo wtedy mocniej będę się opierał pokusie i bardziej stanowczo unikał bliższych okazji do grzechu. Zwiększy się także moja wrażliwość i wyczucie stanu ducha drugiego człowieka. Tak więc paradoksalnie (ale wiara jest jednym wielkim paradoksem!) warto być bojaźliwym. Z Bożą bojaźnią zwyczajnie łatwiej się żyje.