Zazwyczaj tak oczywiste, że rzadko o nim myślimy. Imię się ma i już. Dziś zresztą często bywa zastępowane przydomkiem lub też zdrabniane, bo taka moda przywędrowała zza oceanu. Zresztą mało rzeczy tak szybko ulega wahaniom mody, jak właśnie imiona. Zdarzało mi się już odprawiać Mszę świętą za Jennifer, moich nauk rekolekcyjnych słuchały Jessika, Kevin, Oskar oraz Marco, a do szkoły podstawowej którą i ja ukończyłem, od poniedziałku do piątku dziarsko maszeruje Denis. „Imię jak każde inne” – powie ktoś. „Rzecz gustu” – doda ktoś inny. Czy na pewno tylko gustu? Może jest w tej fali jednak ciut egzotycznych imion coś głębszego, niż tylko wątpliwy skądinąd gust szczęśliwych rodziców? Czy to raczej nie jest tak, że w nadawaniu imion rodem z bijących rekordy popularności telenowel kryje się nieuświadomione (choć kto wie czy przypadkiem nie najzupełniej świadome i zamierzone?) myślenie magiczne, czyli takie, w którym określonej czynności czy faktowi przypisuje się znaczenie skądinąd zupełnie do niego niewspółmierne. Tok myślenia wyglądałby mniej więcej tak: w każdym odcinku telenoweli widać tryskających zdrowiem bohaterów, poruszających się błyszczącymi limuzynami, mieszkających w rezydencjach ze wszystkim udogodnieniami (basen!), wiecznie młodych i bez jednej zmarszczki. Mają oni rzecz jasna sercowe i nie tylko problemy, wyciskające fontanny łez z oczu telewidzów, ale w sumie każdy wierny danemu serialowi posiadacz telewizora w skrytości ducha lub głośno przyzna: „ci to mają życie”. I tu zaczynają się najzwyklejsze pod słońcem czary mary i to niekoniecznie niewinne. Bo czary nawiasem mówiąc nigdy nie są nieszkodliwe. Otóż wielu rodziców takiego właśnie życia pragnie dla swoich dzieci. Życia pięknego, bogatego, spędzanego w dużym domu z fontanną i basenem no i obowiązkową limuzyną ze wszystkimi „bajerami”. „Niech ma lepiej niż ja”.
„Ale takie domy i tacy ludzie istnieją naprawdę” – zaoponuje ktoś. Święta prawda. Tyle tylko, że prawdziwi właściciele takich domów i limuzyn dorobili się ich wieloletnią ciężką pracą, morderczym wysiłkiem, latami oszczędzania i wyrzeczeń. I tylko proszę nie przywoływać tu w charakterze kontrargumentu fortun handlarzy narkotyków czy mafiosów. Fortuny pochodzące z przestępstwa (choć jeszcze, niestety, nie w naszej ukochanej Ojczyźnie) są jednak zawsze krótkotrwałe, a już na pewno nie gwarantują spokojnego życia (są jeszcze kraje w których naprawdę wierzą, że prawo jest równe dla wszystkich). O tym wszystkim jednak głucho w dialogach filmowych bohaterów. A jeśli już, to marginalnie.
Myślę o imieniu, nadanym przez świętego Franciszka założonemu przez siebie „braterstwu”, jak kochał nazywać swoją wspólnotę. „Bracia mniejsi”. „Mniejsi”, czyli ostatni, pogardzani, tacy, którzy niewiele mogą, którzy się nie liczą. Mniejsi od wszystkich. A jednak tak mocni. Pył historii bezlitośnie zakrył tych, którzy w jego czasach nosili imiona panujących i możnych: cesarza Ottona, sułtana Meleka. Uczą się o nich dzieci i młodzież w szkołach, ale to by było na tyle. Bracia Mniejsi trwają. Są. I wierzę mocno, że zawsze będą tacy, którzy z dumą będą dodawali po swym nazwisku czy imieniu trzy małe literki: „ofm”, czyli ordo fratrum minorum – zakon braci mniejszych. Gdyby tak można było zbadać częstotliwość pojawiania się tych dwóch chociażby imion w średniowieczu: iluż to małych Ottonów biegało po średniowiecznych miastach i wioskach? A na Bliskim Wschodzie ilu „Meleków” poganiało wielbłądy czy powtarzało za imamem wersety Koranu? Teraz, z perspektywy wielu stuleci dopiero widać, że jeśli ich rodzice marzyli dla swoich synów o sławie i chwale, jaka stała się udziałem ich wielkich imienników, to sukces odnieśli taki sobie. Znacznie lepszego „nosa” miał jednak święty Ojciec. Bo wciąż są ludzie, którzy chcą się nazywać braćmi mniejszymi.
Właściwie można by już w tym miejscu zakończyć nasze wywody o magicznych konotacjach co niektórych imion. Można pokiwać głową i mieć nadzieję, że przyjdzie inna moda i pojawią się Sędzimiry, Mściwoje, Światopełki, tudzież Roksany i Ludmiły. Albo że wrócą do łask stateczne przedwojenne imiona Kalasantych, Gerwazych, Ignacych, a takoż Zofii, Pelagii, Aniel i Sabin. I ładne i wiadomo kim jest święty Patron albo patronka (oraz że w ogóle jest!) i z odmianą nie ma kłopotów…
Zostańmy jednak jeszcze na chwilę przy imionach z importu. Magia, podobnie jak wiara – to ma do siebie, że przenika do wnętrza człowieka. Gdybyż tak zawsze działo się z wiarą… Wspominałem już, że nadanie maleństwu serialowego imienia zdradza nader często złudne przekonanie o istnieniu łatwego pieniądza, który przychodzi bez Churchillowskich „krwi, potu i łez”, które zwycięski premier Wielkiej Brytanii obiecywał swoim rodakom na lata wojny. Chcę przy okazji zastrzec, że do ludzi, którzy doszli do majątku uczciwą pracą – żywię ogromny szacunek. Tak się składa, że są to również ludzie bardzo hojni (choć dyskretni) w czynieniu dobra. Bo łatwy pieniądz nie istnieje. Szybko się go trwoni, a wcale rzadko najdosłowniej rujnuje on człowiekowi życie. Darmo zatem lizać lizaka przez szybę i wzdychać do idyllicznych obrazów przesuwających się na szklanym ekranie. Bo wtedy człowiek nie zauważa, ile ma powodów do radości wokół siebie. Nie dociera do niego, że można zaznać radości także bez basenu, limuzyny i konta z wieloma zerami w banku. Szczęście w ogóle w znikomym tylko stopniu zależy od czynników zewnętrznych. Daje je Bóg, od „Którego bierze nazwę wszelki ród na niebie i na ziemi” (Ef 3,15). Czy więc nie na darze wiary trzeba oprzeć ludzkie poszukiwanie szczęścia? A przecież to w wierze rodziców udzielany jest dzieciom Sakrament Chrztu świętego. To wiara właśnie pozostaje ostatecznym źródłem szczęścia. Tam jednak, gdzie zaczyna zadomawiać się magia tam wiara zanika. Ale też jeszcze nikogo magia nie uszczęśliwiła i nie uszczęśliwi.
A swoją drogą, to znając dziecięcą skłonność do przekręcania słów, współczuje małemu Denisowi…