To w naszym franciszkańskim alfabecie kolejne trudne słowo. Kojarzy się chyba jednoznacznie negatywnie. Nikt nie chce litości, zwłaszcza gdy sprawiedliwość jest po jego stronie. Litość, tak jak jałmużna upokarza. Powiedzenie, że ktoś lub coś wzbudza już tylko litość brzmi jak synonim ostatecznego upadku. Zjawisko to skądinąd nie budzi zdziwienia w kulturze „macho”, „człowieka sukcesu”; w świecie w którym na bohaterów kreuje się uzbrojonego po zęby i dobrze umięśnionego Batmana czy Supermena lub, w wersji żeńskiej, wojowniczą, błękitnokrwistą Xenę, bez wysiłku kładącą pokotem zastępy krwiożerczych męskich czarnych charakterów. Tego typu idole, funkcjonujące jako wzorce osobowościowe, czego jak czego, ale litości z pewnością nie potrzebują. Głoszone przez nich posłanie jest skrajnie proste: miarą życia udanego jest budzić strach, podziw, szacunek, niechby i zazdrość.  Z drugiej zaś strony nie odczuwać litości dla wrogów ani w ogóle nikogo. Można od czasu do czasu komuś pomóc, obronić jakiegoś słabeusza, lecz zawsze z poczuciem wyższości; w dobrym tonie jest z nutką pogardy odrzucić podziękowania obronionego nieudacznika. 

A jednak jest litość szeroko udokumentowanym uczuciem w Piśmie świętym. Wiele jest Psalmów zawierających błaganie o litość. Biblijnym synonimem litości jest „głębokie” albo dogłębne wzruszenie. Greckie „splanchnidzein”, tłumaczone jako wzruszenie czy też litość, oznacza uczucie poruszające człowieka aż do jego wnętrzności, innymi słowy – ogarniające całego człowieka. To właśnie „zdjęty litością”, „dogłębnie wzruszony”, Jezus dokonuje cudów, zwłaszcza uzdrowień. Pod wpływem litości rozmnaża chleb (Mt 15,32); wskrzesza jedynego syna wdowy z Nain (Łk 7,13); okazuje litość dwóm niewidomym (Mt 9,27); lituje się także nad znękanym i porzuconym tłumem (Mt 9,36). Zarazem Jezus piętnuje brak litości u faryzeuszów: tak jest w przypadku człowieka z uschłą ręką (por. Mt 12,9-14) i kobiety pochylonej (por. Łk 13,10-17). W przypowieści o nielitościwym dłużniku Jezus nie zostawia złudzeń: brak litości skazuje na wieczne potępienie (por. Mt 18,23-35). 

Na nawrócenie Franciszka warto spojrzeć pod kątem litości. W swoim„Testamencie” Franciszek napisze, że widok trędowatych był dla niego czymś przykrym, odrzucającym. Owocem jego nawrócenia jest to, że potem „czyni im miłosierdzie”. Wolno powiedzieć, że istotą jego nawrócenia jest zdolność do odczuwania litości. Franciszek nabywa umiejętności dogłębnego wzruszania się. Jego litość jest czymś uniwersalnym: obejmuje wszystkie wymiary jego człowieczeństwa i wszystkie relacje. Dogłębnie rani go obojętność ludzi na miłość Ojca Niebieskiego. Swemu wzruszeniu daje wyraz w swym słynnym zdaniu: „Miłość nie jest kochana”. Nie potrafi przejść ponad problemem braku należytej czci dla Jezusa obecnego rzeczywiście w tajemnicy Eucharystii, dlatego krzewi zwyczaj umieszczania w kościołach tabernakulów, dla większej czci tajemnicy Eucharystii. Jednym z filarów swej duchowości czyni krzyż, bo chce Jezusowi współczuć, dzielić Jego cierpienie. Ze wzruszeniem dostrzega skrępowanie współbrata, mającego wielką chęć na kiść winogron, który jednak wstydzi się pofolgować swemu apetytowi w obecności Franciszka. Dlatego Ojciec sam występuje z inicjatywą wspólnej uczty. Lituje się także nad niedolą mieszkańców Gubbio, trapionych napadami okrutnego wilka. Ale jest w jego sercu także miejsce na litość nad owieczką, która rychło straci runo pod nożycami pasterzy, dlatego wykupuje zwierzątko od pasterzy. Ale jego litość nie ma podłoża ekologicznego lecz Teologiczne. Franciszkowi owieczka przywołuje na pamięć los Zbawiciela, wydanego w ręce ludzi na śmierć. 

Franciszek z  upodobaniem określa siebie jako „maluczkiego”, „pokornego”, „niegodnego”. Zaprasza swych współbraci, aby nazywali siebie „mniejszymi”. Dlaczego? Wróćmy na chwilę do początku naszego zamyślenia. Skąd taki lęk i niechęć jednocześnie wobec litości? W swej najgłębszej istocie, lęk przed budzeniem litości odsłania tkwiące gdzieś głęboko w nas przekonanie, że nie istnieje bezinteresowna miłość; że na miłość trzeba sobie zasłużyć. Istotnie, tak kocha świat. Kocha za to, że się jest pięknym albo przystojnym (i dlatego w świecie takim nie ma miejsca na wierność, ba nie do pomyślenia jest także dozgonny związek „na dobre i na złe”); kocha za sukces, za spełnianie oczekiwań. Opowiadała mi znajoma, której młodsza siostra uprawiała pływanie, że po pewnych zawodach, w których jej siostra zajęła raczej odległe miejsce, ich tato (profesor nauk medycznych!) urządził jej karczemną awanturę, hojnie szafując również wulgarnym słownictwem. Świat kocha tych i tylko tych, którzy spełniają jego standardy i brutalnie usuwa (zresztą nazwijmy rzecz po imieniu: bezlitośnie morduje) wszystkich, którzy tychże standardów nie spełniają: ludzi potrzebujących szczególnej troski, znajdujących się w jesieni życia. Przy czym jest to zjawisko ponadhistoryczne. Franciszek także musiał przeskoczyć poprzeczkę średniowiecznych standardów. Będzie rycerzem, będzie kochany i podziwiany. Czyż jego ojciec nie wyprze się go właśnie za to, że Franciszek nie chce już zasługiwać na jego miłość? 

Nawrócenie Franciszka dokonało się wtedy, kiedy zrozumiał, że Ojciec Niebieski nie kocha za coś, gdy „Pan mu objawił” miłość niezasłużoną, czyli jedyną godną tego miana. Z tego rozumienia rodzi się Franciszkowa modlitwa: „Kimże Jesteś, Panie, a kim ja?). Żeby radykalnie zmienić swe życie, Franciszek musiał zrozumieć, że przed Bogiem nie trzeba udawać, że niepotrzebne są pozory. Otóż tu tkwi źródło jego zdolności do „okazywania miłosierdzia”. Zauważmy, że ludzie połączeni wspólnym nieszczęściem, chętnie, często i bez trudności zawiązują grupy wsparcia, wzajemnie sobie pomagając i utwierdzając w dobrym czy w znoszeniu wspólnego krzyża. Wystarczy przykład Wspólnoty Anonimowych Alkoholików. Bo to chyba jest jakoś tak, że ci, którzy dotknęli dna, ci którzy przeżyli krańcowe upokorzenie, nabywają jakiejś przedziwnej zdolności rozumienia innych. Oni już nie chcą udawać; nie odczuwają potrzeby udowadniania czegokolwiek komukolwiek. Już im nie zależy na światłach rampy czy błyskach fleszy. Szkoda im zachodu, żeby być „cool” i „na topie”. Jest im zwyczajnie niepotrzebne. Wreszcie mają czas: dla Boga, innych, siebie samego. Mogą miesiącami przebywać na swojej Alwerni i dobrze im tam: bez publiczności, dziennikarzy natarczywie błagających o wywiad, bez wyścigów do kolejnej promocji w której można nabyć „enty” hit sezonu, bez gazet w których można znaleźć kolejną super zdrapkę. I właśnie dlatego mogą mówić do wszystkich: „Pokój wam, dobrzy ludzie!”; potrafią, może jako jedyni ludzie na świecie odczuwać „radość doskonałą” gdy są odrzucani czy wyśmiewani i zachwycić się istnieniem brata słońce, sióstr gwiazd i matki ziemi, mogą zachowywać „najwyższe ubóstwo” nie dlatego, że nie są w stanie zadbać o swoje potrzeby (iluż zamożnych dobrodziejów czekało na jedno skinienie Franciszka?), lecz zwyczajnie z tego powodu, że ich nie mają. Tacy są, i to bynajmniej nie dlatego, że wreszcie stali się silni i niepokonani. Oni po prostu czują się kochani przez Ojca w niebie, który nigdy nie działa przez lęk, który nie chce nikogo przerazić, który nad wszystkim ma litość, bo wszystko w Jego mocy (por. Mdr 11,23). Natomiast władcy tego świata, spoglądający na innych z litością zza kuloodpornych szyb swych opancerzonych limuzyn czy z okien swych rezydencji (koniecznie z basenem i wieżyczkami), mają przed sobą budzącą litość perspektywę, wyznaczaną przez betonowe wsporniki wiaduktu, namiot tlenowy czy kolejną „ścieżkę” białego proszku, cudownego środka, pozwalającego choć trochę oddalić to denerwujące uczucie litości dla samego siebie, biorące się z potwornego w swej oczywistości przeczucia życiowej przegranej. Dla nich piekło zaczyna się już tu, na ziemi. Bo piekło, to pogarda i litość dla siebie, kiedy już wie na pewno, że drugiej szansy nie będzie.