fot. vecstock na Freepik
Sytuacja, w której zalazł się cały współczesny świat, zmagający się z pandemią koronawirusa, skłania do zadania pytania, czy w poprzednich stuleciach też zdarzały się takie sytuacje? Jak radzono sobie w dawniej, skoro nie było tak zorganizowanej służby zdrowia, szpitali jednoimiennych, a tym bardziej respiratorów czy choćby środków dezynfekujących, z których tak powszechnie obecnie korzystamy.
Dżuma, potocznie zwana także morem lub „czarną śmiercią”, stała się w tradycji ludowej symbolem pandemii śmiercionośnej na masową skalę, przed którą nie ma ratunku, bo zabijała podstępnie, okrutnie i szybko; nie liczyła się z żadnym stanowiskiem, stanem, wiekiem i godnością, dziesiątkowała, czasem nawet wyludniała miasta i wsie, nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Podczas wielkiej zarazy, która „w latach 1347-1353 pustoszyła Europę, ofiarą jej padło przypuszczalnie od 20-25 milionów ludzi, tj. jedna trzecia mieszkańców Europy”. Zdarzały się sytuacje, jak podaje Giovanni Boccaccio – świadek ówczesnych wydarzeń – że uważane za zdrowe gremium, które jeszcze „rano obiadowało w społeczności swych przyjaciół i krewniaków, zasię nazajutrz już wieczerzało pospołu z swymi zmarłymi przodkami”.
Dżuma najbardziej dotknęła jednak dzielnice biedoty; osoby na wysokich stanowiskach niejednokrotnie zdołały schronić się daleko od miast, w których epidemia najbardziej się srożyła. Na przykład „we Francji dostojnicy z administracji królewskiej potrafili chronić życie (15% strat) lepiej od biskupów (25%), podczas gdy 37% iberyjskich i 29 do 35% włoskich zmarło w wyniku zarazy. Chyba jeszcze bardziej znaczące są dane, które dotyczą wszystkich angielskich księży – 44%”. W tym ostatnim przypadku należy jednak zauważyć, że grupa ta była szczególnie narażona na kontakt ze zmarłymi na dżumę ze względu na wymóg duszpasterski udzielania także zakażonym sakramentu chorych i odprawienia pogrzebu.
O grasowaniu dżumy, jej straszliwym żniwie, bezskuteczności stosowanych przeciw niej lekarstw i zabiegów medyków było wiadomo już przedtem na podstawie historii, kronik, nawet Biblii. Nie zawsze jednak z przytaczanych symptomów wynika, że na pewno chodziło o tę zarazę, przypuszczalnie w niektórych przypadkach sprawcą epidemii mógł być także wąglik, którego objawy są częściowo podobne, lub nawet jakieś inne choroby zakaźne. Dotyczy to np. epidemii dżumy (mutanu), która w latach 782-746 paraliżowała Mezopotamię. Natomiast biblijny opis zarazy, która dotknęła Filistynów, gdy jako łup wojenny uprowadzili Arkę Przymierza, wyraźnie wskazuje, zdaniem Jürgena Thorwalda, na dżumę dymieniczą i płucną. Bowiem w kolejnych głównych miastach wybuchła zaraza dziesiątkująca ludność, „zsyłając popłoch na mieszkańców miasta, tak na małych, jak i wielkich: wystąpiły na nich guzy […]. Ci, którzy nie umarli, byli dotknięci guzami” (1 Sm 5,9-12). Zwykle jednak przyjmuje się, że na pewno dżumą była wielka epidemia panująca w 542 r. w Konstantynopolu, skąd rozprzestrzeniała się na dalsze kraje.
W Konstantynopolu w szczytowej jej fazie umierało na nią nawet ok. 10 tys. ludzi. Stąd prawdopodobnie przez Marsylię przedostała się na zachód Europy, gdzie spowodowała masowe wymieranie ludności; w latach 543-580 jej ofiarą stała się prawie połowa populacji. W następstwie epidemii doszło także do katastrofy głodowej, a występujące wówczas różne klęski żywiołowe oraz zawieruchy wojenne potęgowały lęk, że nadchodzi koniec świata.
Najtragiczniejsza w skutkach okazała się jednak wyżej wspomniana dżuma w połowie XIV w., która odtąd już co jakiś czas przez trzy stulecia wybuchała w Europie. Prawdopodobnie „czarna śmierć” dostała się szlakiem jedwabniczym z głębi Azji do Europy. Już w 1346 r. szalała wśród ludności na obrzeżach Morza Kaspijskiego, następnego roku dotarła do ludności nad Morzem Czarnym, gdzie kampanię wojenną przeprowadzała armia mongolska, oblegająca genueńską kolonię Kaffę na Krymie. „Zanim chan mongolski oddalił się, kazał przerzucić kilka trupów osób zmarłych na dżumę przez mury miejskie, aby chrześcijan zadżumić. Jest to wczesny przypadek prowadzenia wojny biologicznej i to ogromnie skutecznej, bo z genueńskimi galerami mór dostał się do Mesyny i stamtąd dalej do Włoch, i całej Europy, gdzie prawie na cztery wieki stał się endemiczny. Na przykład do 1670 r. co roku występował we Francji w tej czy innej miejscowości”.
Dżuma z Kaffy rozprzestrzeniła się nie tylko w Europie Zachodniej, ale przedostała się też do Grecji, na Kretę, do Anatolii, a także do Syrii, Egiptu i wschodniego Maghrebu. Z Bordeaux zawleczono ją do Anglii i Irlandii, z Flandrii w kierunku Bałkanów i do Skandynawii. W 1350 r. grasuje w Niemczech, Danii, południowej Szwecji i na Węgrzech, w 1351 r. jest w krajach nadbałtyckich, od północnej Polski po Litwę i Inflanty, w następnym roku przedostała się na Ruś. Na tak szybkie jej przemieszczanie złożyły się różne przyczyny, przede wszystkim jednak stało się to w wyniku ożywionych kontaktów handlowych między portami nadmorskimi.
Z przekazów zdaje się wynikać, że niektóre regiony nie zostały zaatakowane przez dżumę; przyczyny takiego zjawiska nie udało się ustalić, ale być może, że kroniki nie odnotowały tam grasującej epidemii. Jednak w ciągu dwóch lat dokonała w niektórych rejonach strasznego spustoszenia: uśmierciła od jednej ósmej do dwóch trzecich ludności. Trzeba bowiem wziąć pod uwagę, że umieralność w przypadku odmiany dymieniczej dżumy, o ile nie zostaje odpowiednio leczona, wynosi 30-80%, natomiast gdy chodzi o odmianę płucną, uśmierca nawet 100% zakażonych. A wówczas żadnych skutecznych środków przeciw tej strasznej zarazie przecież nie znano, choć zastanawiano się, co ją spowodowało i jak klęskę tę można by odwrócić.
Niestety, wszystkie usiłowania, jak podają świadkowie tamtych dni, aby powstrzymać zarazę, najczęściej jednak zawodziły, tym bardziej że nie znano właściwej przyczyny zarazy morowej. Uważano na przykład, że została: „sprowadzona wpływem ciał niebieskich albo też słusznie przez Boga zesłana dla ukarania grzechów naszych […]. Zapobieżenia ludzkie na nic się wobec niej zdały. Nie pomogło oczyszczanie miast przez ludzi do tego najętych, zakaz wprowadzania chorych do grodu, różne przestrzeżenia, co czynić należy, aby zdrowie zachować, ani też pokorne modlitwy, procesje i wszelkie pobożne dzieła […]. Bezsilni byli też wszyscy lekarze. Możliwą jest rzeczą, że przyrodzenie choroby już takim było albo też, że lekarze nic nie wiedzieli […]. Nikt nie mógł odgadnąć przyczyny choroby ani znaleźć na nią stosownego remedium. Dlatego też jedynie nieliczni do zdrowia powracali”.
Ludzie różnie reagowali na to ciągłe zagrożenie. Jedni przerażeni przyjmowali swój los fatalistycznie i godzili się z nim, podchodząc do nieuniknionej śmierci z poddaniem się woli Bożej, niektórzy nawet, jak św. Karol Boromeusz, opiekowali się zarażonymi. Ale byli i tacy, co „dzień i noc włóczyli się po oberżach, pili na umór, a częściej swawolili w cudzych domach, opuszczonych przez prawych właścicieli, tak iż każdy mógł je zajmować, rządząc się tam do woli”. Niektórzy próbowali się zabezpieczać przed morem: „nosili w rękach kwiaty, zioła pachnące i różne korzenie, które do nosa przykładali, w mniemaniu, że podobne zapachy siły żywotne w nich skrzepią. Powietrze w tym czasie było bowiem ciężkie, gęste i nasiąkłe smrodem gnijących trupów, wyziewami chorych i lekarstw. Inni wreszcie, bardziej nieużyci i bezlitośni, twierdzili, że najlepszym środkiem na zarazę jest ucieczka od niej. Myśląc tylko o sobie, siła mężczyzn i kobiet opuściło miasto, domy, majętności, krewniaków i przeniosło się do posiadłości swoich, za bramami grodu leżących, albo też u ludzi obcych schronu szukało”.
Zaraza spowodowała także ogromne spustoszenie w sercach i umysłach, rozrywała więzi międzyludzkie, nastąpiło zdziczenie obyczajów, np. zostawiano bliskich na pastwę losu, „brat opuszczał brata, wuj siostrzeńca, siostra brata, a często nawet żona męża swego. Gorzej jeszcze, że ojcowie i matki ostawiali dzieci swoje, nie troskając się o nie zupełnie, tak jakby obcymi im były. Wielu spośród mnogich mężczyzn i białogłów, dotkniętych zarazą, mogło tylko u kilku tkliwych przyjaciół albo też u sług najętych pomocy szukać”, za co jednak kazali sobie słono płacić. Ludzie masowo umierali po domach, na ulicach, zwłokom nie okazywano należnego szacunku. Trupów było tak dużo, że zabrakło grobów i trzeba było: „kopać głębokie jamy, w które trupy setkami jedne na drugie rzucano na kształt towarów na okręcie. Zwłoki ledwie cienką warstwą przysypywano, póki jama po brzegi się nie napełniła […]. Kmiecie wraz z rodzinami, pozbawieni pomocy medyków i jakiejkolwiek pieczy, marli na polach, drogach i w domach nie jak ludzie, ale jak bydlęta”. Przestano uprawiać pola, niezżęte żyto przepadało, nie dbano o żywy inwentarz.
Analizując z punktu widzenia dzisiejszych nauk medycznych środki zaradcze, które wówczas przedsiębrano dla ratowania życia przed „czarną śmiercią”, trzeba zauważyć, że niektóre z nich były celowe i znajdowano się na właściwej drodze do skutecznej profilaktyki, np. gdy we Florencji, jak wyżej wspomniano, zabrano się do sprzątania miasta z brudów i zakazano wprowadzania chorych do miasta. W Wenecji A. Dandolo, ówczesny doża (1343-1354), chyba jako pierwszy ustanowił miejską komisję sanitarną, co uczyniły potem także inne miasta włoskie; magistrati della sanita kontrolowali wszystkie środki żywności i lekarstwa znajdujące się w sprzedaży, a także izolowali osoby cierpiące na zaraźliwe choroby. Podczas epidemii dżumy w 1374 r. załogi statków objęto 30-dniową kwarantanną w specjalnych pomieszczeniach, zanim zezwolono im zejść na ląd; Marsylia wydłużyła w 1383 r. czas wyczekiwania do 40 dni, stąd wzięła się nazwa kwarantanna; podobnie uczyniła Wenecja w 1403 r. Osobliwy środek antydżumowy zastosował papież przebywający w Awinionie: przed jego apartamentami cały czas paliły się ogniska. Okazało się to skuteczne. Można nadmienić, że król Jagiełło i Witold wraz ze swymi rodzinami chronili się podczas zarazy w 1425 r. w puszczach; w latach 1464-1467 „król jechał do Litwy, bo już w Polszczę, w Rusi, w Mazowszu wszędzie marło”.
Choć przedsiębrano przeciw dżumie różne środki, istnieli wówczas niektórzy dobrzy diagności i lekarze oraz zadbano o większą higienę w miastach, a zapobiegliwi ludzie zdołali się przed nią uchronić, to jednak generalnie walkę z tą epidemią do czasów nowożytnych z reguły przegrywano, bo nie znano przyczyny owej choroby, nie miano też skutecznych na nią lekarstw.
Masowa umieralność wskutek dżumy, która prawie przez 400 lat uchodziła za chorobę nieuleczalną, spowodowała wielkie problemy z grzebaniem zwłok. Z danych historycznych i archeologicznych zdaje się wynikać, że podczas pierwszego ataku dżumy, a także w XV w., starano się nadal zmarłych chować na dotychczasowych cmentarzach, sytuowanych w obrębie miast; nie zakładano specjalnych miejsc grzebalnych poza murami. Zmiany nastąpiły jednak w sposobie pochówków: coraz częściej trzeba było rezygnować z pogrzebu i grobu indywidualnego na rzecz pochówków zbiorowych, niejednokrotnie nawet bez udziału księdza, gdy on zmarł na dżumę lub przed nią uciekł. Czasem w jednym dole pochowano szybko, chaotycznie, bez trumny, jednych na drugich, do 100 i więcej trupów. Tylko szczególnie ważne osoby nawet w tych warunkach starały się zapewnić sobie grób indywidualny na cmentarzu parafialnym lub przyklasztornym. Dopiero pół wieku po pierwszej fali dżumy zaczęto wprowadzać w różnych miastach zakazy grzebania zmarłych na zarazę w obrębie murów miejskich. Pierwsze tego typu zarządzenie wydało miasto Lille, później także inne miejscowości lokowały cmentarze poza miastem.
Dżuma, która w 1722 r. nękała Europę, wywarła głęboki wpływ na życie gospodarcze, kulturowe i duchowe naszego kontynentu, na literaturę, sztukę, nauki medyczne, szpitalnictwo i higienę. Według wielu historyków stanowiła ona nawet ostrą granicę między średniowieczem a nowożytnością. Zaczęto szukać naturalnych jej przyczyn i w końcu dzięki osiągnięciom nauk biologicznych i medycznych udało się tę straszliwą chorobę pokonać. Dżuma stanowiła też ogromny problem duszpasterski dla Kościoła, zarówno gdy chodzi o organizację publicznych form religijności, jak i duszpasterskiej opieki indywidualnej nad zakażonymi. Na przykład biskupi Bath i Wells zezwalali w przypadkach ekstremalnych nawet na wyspowiadanie się przed osobami świeckimi, a w razie braku mężczyzn także przed kobietami. Z czasem wydano specjalne instrukcje, by zminimalizować niebezpieczeństwo zakażenia się i przenoszenia infekcji.