fot. Freepik
W niedzielę, w kościele prawosławnym, podczas Mszy św. wierni uczestniczyli w nabożeństwie. Z boku, blisko okna, stał kapłan przy pulpicie, na którym znajdował się krzyż i księga Ewangelii – miłosierdzie i mądrość Boża – i wzywał penitenta, żeby powiedział, „co stanowiło największą przeszkodę między nim a Bogiem”. Zaraz nawiązał się dialog i obydwaj roztrząsali problemy życia duchowego człowieka, który przyszedł złożyć Bogu ofiarę skruszonego serca podobnie jak syn marnotrawny po swym odejściu. Wszystko razem mogło trwać zaledwie pięć minut. Dialog w naturalny sposób zamienił się w modlitwę, wypowiadaną przez ojca duchownego, który klękając obok penitenta, wyznawał, że sam również jest grzesznikiem wobec Boga; oddaje więc penitenta w ręce Boże. Następnie kładąc końce stuły na głowę klęczącego penitenta, kapłan mówił: „Ty sam, Panie, przebacz temu Twojemu słudze przeze mnie, który także jestem grzesznikiem; pojednaj go i włącz do świętego Kościoła Twojego przez Jezusa Chrystusa, naszego Pana”. Następnie podniósł penitenta z klęczek, dał mu do ucałowania krzyż i Ewangelię, pobłogosławił go, a potem uścisnął. To było wzajemne odnalezienie się Boga i człowieka, a także spotkanie człowieka z ludźmi – żywymi i umarłymi; to wzajemne odnalezienie musiało dokonać się wobec świadka i świadkiem tym był kapłan.
Kapłan jest człowiekiem, jak wszyscy inni, podległym podobnym słabościom i ograniczeniom – inaczej nie mógłby być pośrednikiem, nie rozumiałby człowieka w jego słabości i nędzy, w jego uwarunkowaniach i pomyłkach. Z drugiej strony jest kapłan człowiekiem łaski. Dany mu został większy przydział łaski i światła, o ile oczywiście jest godnym nosicielem Bożego powołania. Łaska i grzech walczą w nim o pierwsze miejsce, rywalizują ze sobą na każdym kroku. Odczuwał to już św. Paweł, gdy mówił o dwóch zakonach, jakie czuje w sobie: zakon łaski i zakon grzechu. Homo divisus – człowiek rozdarty w sobie, chce dobra, a czyni zło, kocha łaskę, a popełnia grzech, zrywa się do dobrego, a przecież upada: „Nieszczęsny ja człowieka, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nie chcę, to czynię” (por. Rz 7,14).
Ileż razy stwierdzamy ten fakt na sobie samych. Mówimy my kapłani – o miłości, a dusimy w sobie porywy buntu, nienawiść do konfratra, do drugiego człowieka, do bliźniego. Mówimy o czystości, a zmagamy się z namiętnością silną jak burza, niszczycielską jak tajfun. Wychwalamy pokorę, a ukryta w nas pycha domaga się ciągle nowych wyróżnień, zaszczytów, podziękowań, pamięci, uznań. Własne „ja” nie chce ustąpić ze swego piedestału.
Ciekawymi spostrzeżeniami na ten temat dzieli się z nami ks. M. Maliński: „W rozgardiaszu spraw codziennych zapominamy, że nam łatwiej o zło niż o dobro: żeśmy leniwi, oszczercy, zazdrośni, chciwi, pyszni. Nawet już przyzwyczailiśmy się do tego, żeśmy nieobowiązkowi, nieodpowiedzialni, niepunktualni, że flejtuchy. Że tak robiąc – nie robimy, mówiąc – nie mówimy, myśląc – nie myślimy. Rozmamłani, niechlujni, niedomyci, niepozapinani, niedouczeni, niedowychowani. Czas nam przecieka przez palce, ulatuje dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Rozłazi się nam przedpołudnie, rozłazi się popołudnie. Brak nam organizacji pracy, umiejętności wykorzystania czasu, kontroli nad tym, co mówimy, co robimy, co myślimy. Tyle w nas bylejakości, taki brak skupienia, odwagi, koncentracji. Zdaje nam się, że dni są wypełnione, a przecież wszystko można by daleko szybciej, daleko sprawniej, daleko precyzyjniej. W nawoływaniu do naturalności zapominamy, co to znaczy dyscyplina, umartwienie, opanowanie, trzymanie się w garści. Zapominamy, że sami musimy wyciosać, własnymi rękoma, kształt swojej osobowości, odpowiedzieć na nasze powołanie” („Tygodnik Powszechny” z 4 lutego 1979 r.).
Grzech wdziera się w nas poprzez wszystkie szpary naszego człowieczeństwa. Ciągle się w nas coś buntuje, coś załamuje, ciągle coś kala nasz umysł, wyobraźnię, ciągle coś osłabia naszą wolę i skłania do decyzji przeciwnych sumieniu. Wciąż jakaś namiętność zaciemnia nasze rozeznanie, utrudnia właściwy wybór. Sprawdza się to powiedzenie z Ewangelii, że szatan najbardziej atakuje kapłana: „Uderzę w pasterza, a rozproszą się owce” (por. Mt 26,31). „Wy jesteście światłością świata”! Moce ciemności najbardziej atakują nosicieli światła: apostołowie, św. Franciszek, św. Jan Vianney, św. o. Pio. Judasz został wybrany przez Jezusa, przebywał najbliżej Światła, które przyszło na świat, aby oświecić każdego człowieka. Na nim więc skoncentrował się atak ducha ciemności. Opanowała go chciwość. Ona stała się jego „piętą achillesową”: „Co chcecie mi dać, a ja wam go wydam?” (por. Mt 26,14).
Blask pieniądza gasił w nim blask łaski. Kiedy już miał zdradzieckie monety w swych dłoniach, wtedy dopiero zobaczył, jak marny jest blask złota wobec światła łaski – ale już było za późno. Akt zdrady dokonał się. U Piotra słabym punktem była zarozumiałość i pewność siebie. „Mistrzu, choćby Cię wszyscy opuścili, ja Cie nie opuszczę” (por. Mk 14,29). Zgubiła go pycha. Za mało modlił się i dlatego nie uchronił się od upadku. „Kto stoi, niech baczy, aby nie upadł” (por. 1 Kor 10,12). Pewność siebie, zaufanie własnym siłom zgubiły już niejednego człowieka. Próżność i zarozumiałość jest jednym z pierwszych stopni do grzechu, upadku. Kto jest zbyt pewny siebie – ten się nie modli, pozbawia się największej siły, najwspanialszej broni przeciw zakusom szatańskim”. „Jezus uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci – i to śmierci krzyżowej” (Flp 2,8). Ukrzyżowanie własnego „ja”, swego samozadowolenia, swego wysokiego mniemania o sobie jest pierwszym warunkiem powodzenia w walce z grzechem. Sam nic nie mogę – ale mogę w tym, który mnie umacnia (por. Flp 4,13). „Z łaski Bożej jestem tym, kim jestem” (por. 1 Kor 15,10).
Kapłan jest sędzią w konfesjonale – jakże łatwo uwierzyć, że sędzia nie może być podsądnym. Kapłan poucza innych o grzechach, o upadkach, o winie – jak łatwo wmówić sobie, że upadek nie może mieć przystępu do nauczyciela wiary. Kapłan trzyma w swoich dłoniach codziennie samą Świętość – jak łatwo mu zasugerować, że sam kontakt ze Świętością automatycznie uświęca szafarza sakramentów. Kapłan jest rozjemcą w sporach – jak trudno dopuścić myśl, że i on może być stroną krzywdzącą.
„Lekarzu, ulecz samego siebie” (Łk 4,23) – mogliby mu powiedzieć wierni. Leczy innych, a sam pozostaje bardzo chory. Rozgrzesza innych, a sam nie dość często przyklęka do spowiedzi; radzi żal za grzechy, a tak rzadko sam bije się w piersi i powtarza za celnikiem: „Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu” (Łk 18,13). Trzeba mocnego uderzenia łaski, by pokruszyć te kajdany, by stopić te lody, by wprowadzić klimat łaski, dobra i miłości tam, gdzie panowały mroki grzechu. Potrzeba wielkiego światła Bożego, by wdarło się w ciemności kapłańskiej duszy i nastawiło ją znowu na odbiór „fal” Bożych, na głos Boskiego mistrza, który delikatnie upomina swego sługę: „Przyjacielu, dlaczego wydajesz Syna Człowieczego?” (por. Łk 22,48).
Każdy kapłan z ludzi jest wzięty i dla ludzi postawiony w tym, co należy do Boga (por. Hbr 5,1). Są ludzie święci i grzeszni, szlachetni i źli. Są ludzie zmierzający konsekwentnie ku wyżynom i tacy, którzy staczają się nieuchronnie w dół. Kapłan jest wzięty z takich właśnie ludzi, w których jest mieszanina dobra i zła, szlachectwa i podłości, piękna i brzydoty. Kapłan ma te same potencjalne możliwości, co wszyscy inni ludzie. Kapłan ma się zbliżyć do największych grzeszników, ale nie przyswoić sobie ich stylu myślenia i życia. Kapłan musi „rozumieć” Boga i rozumieć człowieka – rozumieć świętość i grzech. Musi być w otchłaniach, jeśli chce innych ratować od zguby, i na szczytach, na które ma prowadzić swych braci i siostry.
Ta konfrontacja grzechu i łaski, dobra i zła, królestwa Bożego i szatańskiego w duszy kapłańskiej i w posługiwaniu duszpasterskim może czasem zniechęcić, podciąć skrzydła, zmusić do kapitulacji przed przemożnymi siłami zła w sobie i w otaczającym świecie. I dlatego kapłan pyta czasem jak Mojżesz: „Kimże ja jestem, bym miał iść do faraona i wyprowadzić synów Izraela z Egiptu?” (por. Wj 3,11). Kimże ja jestem, bym miał iść jako kapłan do grzesznego świata, bym miał ludziom uświadamiać ich szaleństwa, abym miał walczyć z potęgami piekła, atakujące dusze ludzkie?
A tymczasem Bóg powiedział Mojżeszowi: „Ja będę z tobą… po wyprowadzeniu ludzi z Egiptu oddacie cześć Bogu na tej górze” (por. Wj 3,12). Czyż i do nas nie powiedział Chrystus: „Ja będę z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata” (por. Mt 28,20). „Nie zostawię was sierotami” (J 14,18). Skoro stanęliśmy na ziemi świętej, na ziemi kapłańskiej, możemy być spokojni, że jest to ziemia Boża, że na niej stanął sam Bóg. On jest nieznużonym towarzyszem tej drogi. On nas nigdy nie opuści. A znakiem Jego obecności jest ta święta góra, którą Bóg obiecał ludowi już w Starym Testamencie, a której pełna realizacja nastąpiła w Nowym Testamencie. Jest to góra Kalwaria, jest to góra Najświętszej Ofiary, na której dokonuje się przemienienie Boga w postacie eucharystyczne i przemienienie grzesznego ludu – w lud Boży, lud Święty. Kapłani stają na tej górze codziennie, wznoszą swe ręce wysoko do góry, ręce trzymające Najświętsze Postacie, w których ukrywa się żywy Bóg. A wokoło gromadzi się lud, uczestniczy w tym misterium przemienienia grzeszników w świętych, przeistaczania ziemi grzechu w ziemię błogosławioną, uświęconą obecnością Boga. Stanie na tej górze domaga się z natury świętości. „Mojżeszu, zdejm sandały, bo ziemia, na której stoisz – jest święta”. Tu na tej górze śpiewa się codziennie, bez przerwy i bez końca: „Święty, Święty, Święty, Pan, Bóg zastępów, pełne są niebiosa i ziemia chwały Twojej – hosanna na wysokości”.
Kapłan jest człowiekiem łaski, przewodnikiem po ścieżkach życia Bożego. Szczęśliwy ten człowiek, który spotkał w życiu takiego kapłana; pełnego prostoty i pokory, pełnego łaski i dobroci, kapłana radosnego, Bożego, zakochanego w Bogu i człowieku. Stając codziennie na ziemi świętej, uświęcamy się na niej przez kontakt z obecnym na niej Bogiem – Jezusem Chrystusem. A udoskonalając siebie, uświęcamy równocześnie innych, którzy korzystają z naszej kapłańskiej posługi. Wszystko, z czym styka się kapłan w ramach swej misji duszpasterskiej, nosi znamię świętości: na ambonie głosi słowo Boże, w konfesjonale wymawia słowa rozgrzeszenia w imieniu samego Boga; „Któż może odpuścić grzechy, jak nie sam Bóg?” (por. Łk 5,21). Na ołtarzu kapłan spożywa codziennie eucharystyczne Ciało i Krew Boga – Człowieka, na katechezie Duch Święty posługuje się słowami katechezy. Sakramentów świętych udziela kapłan w imieniu i mocą Boga. Kapłan zdaje się zewsząd słyszeć te słowa, które usłyszał Mojżesz: „Miejsce, na którym stoisz, jest ziemią świętą” (Wj 3,5).
Trzej Towarzysze zapewniają, że św. Franciszek „otaczał czcią dostojników i kapłanów świętego Kościoła” (3 T 14), a Celano podkreśla, że „czcił kapłanów i żywił ogromną miłość do całej hierarchii kościelnej” (1 Cel 62). „Wszystkich kleryków i zakonników uważajmy – pisze Biedaczyna – za naszych panów w sprawach dotyczących duszy i niesprzecznych z naszym życiem zakonnym. Szanujmy w Panu ich stan, urząd i posługę” (RN 19,3-4). Pisząc do wszystkich wiernych, zachęcał: „Powinniśmy… szanować duchownych, nie tyle dla nich samych, bo mogą być grzesznikami, ile dla ich stanowiska i posługi Najświętszego Ciała i Krwi Pana naszego Jezusa Chrystusa, które oni konsekrują na ołtarzu, sami przyjmują i innym udzielają. I bądźmy wszyscy głęboko przekonani, że nikt nie może inaczej się zbawić, jak tylko przez Krew Pan naszego Jezusa Chrystusa i przez święte słowa Pańskie. Duchowni te słowa wymawiają i głoszą… I tylko oni mogą tę czynność wykonywać, nikt inny” (1 LW 33-36).
W słowach „Napomnień” również domagał się, by nigdy z jakiegokolwiek powodu nie lekceważyli żadnego kapłana: „Biada tym, którzy nimi gardzą. Choćby bowiem byli oni grzesznikami, nikt nie powinien ich sądzić, bo Pan sam zastrzega sobie prawo sądu nad nimi. O ile bowiem większa jest ponad wszystko ich posługa wobec Najświętszego Ciała i Krwi Pana naszego Jezusa Chrystusa, które oni sami przyjmują i sami tylko innym udzielają, o tyle większy grzech mają ci, którzy grzeszą przeciwko nim niż przeciwko wszystkim innym ludziom na tym świecie” (Np 26,2-4).
„Często dawał w ofierze biednym kapłanom paramenty kościelne, oddając wszystkim należne uszanowanie, skończywszy na najniższych stopniem. Gdyż ten, który miał się podjąć misji apostolskiej, na każdym kroku dawać świadectwo wierze katolickiej, już od początku był pełen szacunku wobec szafarzy tajemnic, jak i samych tajemnic Bożych” (2 Cel 8). Jeśli czasami musiał upominać kapłanów, czynił to na osobności ze względu na ich godność: „zbierał kapłanów, którzy byli obecni, w zupełnie odosobnionym miejscu, aby nie słyszeli tego świeccy i mówił im o zbawieniu duszy, wzywając, by zwracali szczególną uwagę na czystość kościołów i ołtarzy oraz tego wszystkiego, co jest potrzebne do sprawowania świętych tajemnic” (Zw 56). Pragnął, by również inni bracia odnosili się z takim samym szacunkiem do duchowieństwa, a Trzech Towarzyszy mówi nam: „Chciał, by bracia okazywali szczególny szacunek kapłanom ze względu na ich godność, do tego stopnia, że mieli wszędzie, gdzie ich tylko spotykają, skłonić głowę, całować nie tylko ich ręce, lecz – jeśli go spotkali jadącego na koniu – także i nogi konia, na którym podróżowali” (3 T 14).
Celano natomiast podkreśla: „Pragnął, by okazywano wielki szacunek dla rąk kapłana, gdyż posiadają one Boską władzę przygotowywana tak wielkich tajemnic. Często mawiał: Gdyby zdarzyło mi się spotkać w tym samym czasie jakiegoś świętego, który zstąpił z nieba i jakiegoś biednego (grzesznego) kapłana, najpierw okazałbym uszanowanie kapłanowi, podbiegając doń i całując mu ręce; rzekłbym: zaczekaj święty Wawrzyńcze, gdyż jego ręce dotykają słowa życia i posiadają moc ponadludzką” (2 Cel 201).
Święty z Asyżu mówił: „zostaliśmy posłani na pomoc duchownym dla zbawienia dusz, a także by uzupełniać lukę, gdy ich zabraknie. Każdy otrzyma zapłatę nie według piastowanej godności, lecz według tego, co uczynił. Wiedzcie, bracia, że Bogu najmilsze jest dobro dusz i że to łatwiej można osiągnąć, żyjąc z duchowieństwem w pokoju niż w niezgodzie. Bo jeśli ci są przeszkodą do zbawienia narodów, zemsta należy do Boga i On ich ukarze w odpowiednim czasie. Dlatego bądźcie posłuszni dostojnikom kościelnym, ażeby, o ile od was zależy, nie szerzyła się złość. Jeśli będziecie synami pokoju, pozyskacie dla Boga duchowieństwo i lud, to będzie milsze Bogu, niż gdybyście pozyskali tylko sam lud, pozostając w niezgodzie z duchowieństwem. Nie zwracajcie uwagi na ich upadki, uzupełniajcie ich liczne niedociągnięcia, wykonując to wszystko, bądźcie jeszcze bardziej pokorni” (2 Cel 146).
W czasach, w których żyjemy, wydaje się, że mamy nadmiar sędziów i prokuratorów. Niemal wszyscy wszystkich sądzą, a już w sposób szczególny czynią to mass media. W wielu wypadkach wydaje się, że mają rację. Ale są też to dużej mierze tylko posądzenia i pomówienia. Oczerniają ludzi, a gdy sądy orzekną ich niewinność – to rzadko dochodzi do odwołania i przeproszenia. Z niezwykłą zaciekłością i zjadliwością osądza się i oczernia Kościół i jego pasterzy.
A Jezus powiedział krótko: „Nie sądźcie” (Mt 7,1). Aby móc kogoś osądzić, powinniśmy najpierw studiować, zdać egzamin, podjąć specjalizacje, a odpowiednia wyższa instancja musi przydzielić odpowiednie miejsce sądzenia. Wyobraźmy sobie człowieka, który nie studiował, nie posiada tytułu i uprawnienia, ale ma na swoim domu tabliczkę: Państwowy, Wojewódzki albo Miejski Sąd. Wyśmieją go! Ale jeśli mamy odwagę, to zaśmiejmy się z siebie. Bo przecież tyle razy przypisujemy i uzurpujemy sobie prawo sądzenia i osądzania, także w sprawach całkowicie duchowych i religijnych, które zna i może jedynie osądzić sam Bóg, który to prawo wyraźnie zastrzegł sobie jasnym i kategorycznie brzmiącym: „Nie sądźcie!”. My mamy odwagę sądzić bez świadków, bez doradców, bez wysłuchania oskarżonego, a jeśli mamy go przed sobą i on się broni, nie chcemy zwrócić uwagi na to, co mówi o pobudkach, które go przywiodły do owego czynu.
Jeśli na to nie zwrócimy uwagi, jako sędziowie stajemy się bardziej godni kary niż ten, którego sądzimy. Dlatego jeszcze raz wsłuchajmy się w słowa Chrystusa: „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim wy sądzicie, was sądzić będą: i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą” (Mt 7,1-2). Możemy dopuścić się jeszcze większej winy, jeśli nie posłuchamy tego nakazu. Kiedy my kogoś osądzamy, patrzymy na niego pogardliwym wzrokiem, czynimy jego winę publiczną, odmawiamy mu miejsca między uczciwymi ludźmi. Bóg, najwyższy Sędzia, mógł mu już dawno odpuścić jego winę ze względu na jego szczery żal. I jeszcze coś powinniśmy wziąć pod uwagę. Łotr na krzyżu w jednej chwili przemienia się w świętego, a apostoł Judasz – powiesił się!
Według żydowskiej tradycji przy naszym sądzie Bóg będzie się kierował dwiema różnymi miarami: sprawiedliwością i miłosierdziem. Bóg zastosuje do nas tę miarę, jaką każdy z nas posługiwał się w swoim życiu w odniesieniu do innych ludzi. Jeśli więc będziemy innych sądzić, mierzyć ich jakąś miarą sprawiedliwości, w taki sam sposób i tą samą miarą będzie nas sądził Bóg… W tym miejscu wszyscy powinniśmy zadrżeć ze strachu… Przecież każdy z nas ma tyle tego…: zbyteczne słowa, niepiękne myśli, niewłaściwe czyny, liczne zaniedbania…
Bóg wszystkich kocha i wszystkich chce zbawić… Posłuchajmy Go: nie sądźmy, aby On nas nie musiał sądzić, ponieważ nas miłuje.