foto. vecstock na Freepik
Słyszałem kiedyś takie zdanie z ust jednego z misjonarzy, który przeżył już wiele lat w Afryce: „trzymaj ze starymi”. Jakoś te słowa pozostały mi w pamięci. Nie wiedziałem wtedy jeszcze jako zaczynający moją pracę w Afryce, że jest w tych słowach wielka mądrość. Może nawet nie chciałem wierzyć w to, co powiedział ten człowiek. Przekonałem się o tym dopiero póżniej, po latach. A stało się to wszystko w bardzo naturalny sposób.
Zacznę może od tego, że nasz dom, czyli misja w Nadjundi (Północne Togo), jest położony w zagłębieniu terenu, nad rzeką (przez część roku wyschniętą), niedaleko drogi prowadzącej do przychodni, i w dalszym ciągu prowadzącej na targ. Z tego też powodu, każdego dnia, a szczególnie w dni targowe (poniedziałek i czwartek), wiele ludzi przechodziło koło nas. Niektórzy, jak to jest w zwyczaju afrykańskim, wchodzili żeby nam powiedzieć „dzień dobry”, czy zamienić kilka słów. Był między nimi chudy, powiedziałbym raczej, wysuszony starzec, który zaczął zjawiać się regularnie u nas właśnie w poniedziałek i czwartek mniej więcej koło południa. Jego sylwetka była charakterystyczna, pochylona przez lata. Nosił ze sobą kij, który raczej nie służył mu do podpierania się, lecz zakładał go na plecy, pod łokcie, jakby chciał nim wyprostować zgarbione plecy. Wchodził na nasze wewnętrzne podwórko i siadał na kamieniu pod mangowcem nic nie mówiąc. Kładł swój kij, a potem brał głowę w ręce i tak pozostawał przez długi czas. Jakby na coś czekał. W dni kiedy pozostawałem w domu do południa, widziałem go tak siedzącego bez słowa. Oczywiście domyślałem się o co chodzi. Ten człowiek oczekiwał ode mnie jakiejś drobnej jałmużny. Po raz pierwszy, kiedy go zobaczyłem pod mangowcem, zapytałem naszego kucharza – „czego ten człowiek oczekuje?”. On odpowiedział mi z uśmiechem: „on coś chce, bo idzie na targ”. Moja pierwsza reakcja była negatywna. Już wielu przychodziło tu i pukało do naszych drzwi, żeby coś otrzymać. Uwierzcie mi, kiedy takich „klientów” jest kilku dziennie, to wcale nie ma się ochoty nikomu pomagać, a po kilku latach ma się ich i wszystkich proszących o pomoc, serdecznie dość. On jednak był cierpliwy, nawet kiedy odchodził z niczym. Był jednak jak kropla, która spadając regularnie na kamień, drąży w nim dziurę. No i dopiął czego chciał! Dostał swoje dwadzieścia pięć franków! Tak można by spojrzeć na to z ludzkiej strony. Jednak po pewnym czasie odkryłem człowieka. Jest to jedno ze wspanialszych doświadczeń życiowych. Wtedy znika, jakby schodzi na drugi plan to, że on chce swoje „ileś tam”, żeby napić się piwa, a pojawia się ktoś – osoba. Tą osobą stał się on – „Sampont”. Kiedy to zrozumiałem, przestałem dawać na odczepnego. Starałem się zawsze przysiąść i porozmawiać. Na szczęście był w pobliżu kucharz, który mógł mi pomóc w tej rozmowie. Trzeba wiedzieć, że mężczyżni z Nadjundi są z plemienia Gourma. Jest to plemię spokrewnione bardzo blisko z Moba, ale zawsze trudno mi było go zrozumieć. Sampont, jako starzec (on sam nie wie ile ma lat), stracił już większość zębów i tym bardziej jego wymowa była niewyraźna. Wtedy zacząłem dowiadywać się różnych rzeczy, a to na przykład najnowszych plotek wioskowych itp. I wtedy już dwadzieścia pięć franków stawało się nieważne, ważnym stawał się ktoś, kto siedział obok mnie i zaczynał mówić mi kim on jest naprawdę. Nie był już anonimowym żebrakiem ale człowiekiem. Nieraz, kiedy nie było kucharza pozwalałem Sampontowi na dłuższe monologi. Myślałem wtedy sobie: „a niech się stary wygada, może tego potrzebuje”. Na koniec wkładałem do jego kościstej ręki żółty pieniążek, a on badał go dokładnie, zbliżając go do słabowidzących oczu i wymownie dziękując odchodził. Szedł na targ. Nieraz spotykałem Samponta wracającego wieczorem z targu. Kiedyś miałem czelność i zapytałem co kupił za te pieniądze, które dostał ode mnie. I jakie było moje zdziwienie. Sampont bez słowa sięgnął ręką do kieszeni i wyciągnął z niej małe, zielone zawiniątko. Były to liście, a w nich kilka kawałków surowego mięsa. „Żona ugotuje mi to dzisiaj na kolację” – powiedział starzec. Wyobraźcie sobie, on zawsze za te pieniądze kupował mięso! Ja w mojej podejrzliwej naturze byłem przekonany, że on to po prostu przepijał. Jednak nie! Nie sądźmy …
Spotykałem go też na targu. Kiedy miałem wolna chwilę w poniedziałek lub czwartek po południu, brałem rower i jechałem na targ. Najpierw był stromy podjazd na skrzyżowanie, potem pędem w dół przez most i między polami koło domu weterynarza, no i byłem już na targu – huczącym, gwarnym i kolorowym. Wiedziałem mniej więcej gdzie można spotkać Samponta. Pytałem najpierw krawca czy go nie widział; zawsze gdzieś był w okolicach „kabaretu” – czyli wiaty u Awy, gdzie sprzedawano dobre piwo. Nieraz widząc go już, zachodziłem go od tyłu i z zaskoczenia brałem go za rękę i ciągnąłem w stronę baru. Tam zazwyczaj zawsze już siedzieli: Taam, Augustyn, katechista Michel, i Djual Nuang (Ptak z Gór). Siadaliśmy i przy garnuszku chapalo (piwo wyrabiane tradycyjnie domowym sposobem w Północnym Togo) prowadziliśmy rozmowy, nieraz aż do zmierzchu. Kiedy nieraz przyjeżdżałem na targ samochodem, podwoziłem Samponta w drodze powrotnej do domu.
Jednak najciekawsze zaczęło się póżniej. Nabrałem zwyczaju, że każdą wolną chwilę zacząłem wykorzystywać na to, by odwiedzić, jak zacząłem nazywać go, „mojego dziadka”. Szedłem po prostu na górę, przechodząc obok domu katechisty Michela. Stamtąd było widać już dom w którym mieszkał Sampont. On sam najczęściej drzemał na kamieniu przed chatą wejściową, trzymając swoim zwyczajem głowę w obu rękach, na podkurczonych kolanach. Budziłem go wtedy delikatnie i szliśmy razem przed dom katechisty. Tam siadaliśmy na specjalnie przygotowanych „fotelach” i zaczynaliśmy rozmowę. Dopiero teraz zaczynałem dowiadywać się wielu rzeczy: o Nadjundi, o zwyczajach plemienia Moba, o klanach istniejących we wiosce, o przodkach. Sampont mówił też o sobie: o swojej młodości bardzo burzliwej, o podróżach do Ghany. Teraz dopiero dowiedziałem się co znaczy jego imię, lub raczej dlaczego tak go wszyscy nazywają. Sampont w języku Moba znaczy ropucha. Jako młody chłopak zapadł na jakąś chorobę skóry, która sprawiła, że nie wyglądał ładnie, stąd też zaczęto go nazywać ropucha. Jego prawdziwe imię to Mingub Digbandja. Mingub to imię przodka, założyciela ich klanu, które można by przetłumaczyć: „ja was trzymam, ja was dzierżę”. Digbandja to jego imię własne.
Od czasu do czasu przychodziłem do Samponta już w nocy tzn. po godzinie osiemnastej. Dzień w Togo trwa mniej więcej od godziny szóstej rano aż do osiemnastej. Brałem wtedy ze sobą schłodzone piwo, żeby zrobić mu frajdę. Wtedy Sampont snuł swoje opowieści popijając powoli chłodny napój a ja wpatrując się w rozgwieżdżone niebo chciwie wszystkiego słuchałem. Kiedyś Sampont zaczął mówić o swoich przodkach i o pochodzeniu ich rodu. Mówił o tym, że przyszli z północy, z kraju który obecnie nazywa się Burkina Faso, z regionu Fada n Gourma. Wymieniał imiona przodków. Potrafił jednak nazwać po imieniu pięciu ostatnich. Wtedy powiedział mi, że to on właśnie przechowuje ich wyobrażenie, czyli małą figurkę przypominającą postać ludzką, wykonaną z drewna. W języku Moba nazywa się ją „cicili”. To właśnie w niej jakby zamieszkują wszyscy przodkowie klanu. Im składa się ofiary prosząc w różnych potrzebach. Oczywiście chciałem zobaczyć „cicili”. Nie było to jednak takie proste jak sobie wyobrażałem. Sampont nie chciał pokazać figurki, mówiąc, że mógłbym jej zrobić zdjęcie, co według niego jest nie do pomyślenia. Opowiadał też o jakimś białym, który chciał nabyć figurkę za niemałą sumę. Sampont jednak odmówił. Minął jakiś czas – może dwa lub trzy tygodnie. Od czasu do czasu podczas naszych spotkań wspominałem nieśmiało o figurce, ale szanując jego stanowczość, nie chciałem nalegać. I wreszcie któregoś dnia podczas rozmowy, Sampont niespodziewanie wstał, wziął mnie za rękę i zaprowadził do siebie. Stanęliśmy przed jedną z chat, gdzie na klepisku leżało sporo owoców z kapoka (drzewo rosnące w Togo). Starzec wszedł do środka i zaczął szukać obmacując w półmroku rękami ściany. Wiedziałem czego szuka – chciał mi pokazać „cicili”. Jednak z powodu słabego wzroku nie mógł jej znaleźć. Zajrzałem do chaty i zacząłem szukać i ja. I jakież było zdziwienie Samponta, kiedy zauważyłem coś co mogło przypominać „cicili”, leżące na klepisku. Była to figurka wielkości ok. 40 cm, bardzo prosta, topornie ociosana w jasnym drewnie. Miała małą główkę bez rysów twarzy, ramiona i nogi. Nadjedzona już była przez termity, trochę zbutwiała. Pomyślałem sobie wtedy: „i to jest to Twoje cicili tak pilnie strzeżone, którego nie chciałeś mi pokazać?” Nic szczególnego, ale dla niego to było coś świętego. Podałem ją właścicielowi, a on przez chwilę się w nią wpatrywał, a potem umieścił tam gdzie miała być – między strzechą i szczytem muru. Wydaje mi się, że wtedy zrozumiałem, że ta rzecz przedstawia dla niego przeogromną wartość – to są jego ojcowie i pradziadowie. Tylko oni mogą prosić niedostępnego, odległego i wielkiego Boga.
Trzeba szanować człowieka, który wyrósł i wychował się w swojej kulturze, trzeba szanować jego przekonania a szczególnie jego wierzenia. Tego uczy Afryka (choć nie tylko), gdzie na co dzień przebywa się z kimś, kto jest inny niż ja i nie koniecznie jest to właśnie chrześcijanin.
Sampont, jak wspomniałem, mówił mi o wielu rzeczach. Jestem też przekonany, że o wielu mi nie powiedział intencjonalnie, a szczególnie o tych, które dotyczyły kultu przodków. Każdy ma prawo do swoich tajemnic. Cenię jednak to, że człowiek ten, będąc już niemłodym, obdarzył mnie, o wiele młodszego od siebie i to jeszcze białego, zaufaniem. Można by powiedzieć, że była to znajomość, czy nawet przyjaźń, oparta na jednostronnych korzyściach materialnych. Nie zgodziłbym się z takim twierdzeniem. Owszem, pomogłem temu człowiekowi, ale on na swój sposób okazał mi coś, co nie zawsze zdarza się między Afrykańczykiem i białym. Chcę tu powiedzieć o jakimś otwarciu się, o bezpośredniości, o zaufaniu.
Sampont pisuje do mnie – cenię to bardzo, bo wiem ile go to kosztuje. Musi znaleźć kogoś, kto napisałby mu list po francusku. Musi też zdobyć 400 franków na znaczek. Otrzymując taki list myślę sobie: „Samponcie, mógłbyś za te 400 franków kupić sobie przecież mięsa, które wystarczyłoby Ci na szesnaście posiłków”.
Michał Borecki OFM