foto. wirestock na Freepik

Pokój Wam, dobrzy ludzie!

Tyle Mszy św. w niedzielę i uroczystości! Siedem Mszy św. to naprawdę bardzo dużo, i to cieszy. Widziałem też wiele budowanych kościołów. Ich budowniczowie albo ci, którzy remontują kościoły, są mi szczególnie bliscy. Sam przecież zaczynałem swoją przygodę z Bogiem od naprawy kościółka św. Damiana. Dobrze, że są kościoły. Pamiętam, jak wielką miłością otaczaliśmy w Asyżu katedrę św. Rufina. A potem tak bardzo ukochaliśmy kościółek Matki Bożej Anielskiej, ofiarowany nam przez benedyktynów z Subiaco. Z moimi braćmi modliliśmy się: „Wielbimy Cię, najświętszy Panie Jezu Chryste, tu i we wszystkich kościołach Twoich, które są na całym świecie i wysławiamy Cię, że przez krzyż Twój święty odkupiłeś świat”. Wiem, że dziś nie jesteście bogatsi niż my. A jednak są budowane nowe kościoły. Wielu krytykuje te przedsięwzięcia. Może nam było łatwiej: za moich czasów nikt nie poddawał w wątpliwość ani celowości, ani zasadności budowania kościołów i utrzymywania już istniejących. Dziś natomiast wielu krytykuje dzieło budowy nowych kościołów, bo albo nie potrzeba tylu świątyń, albo też są za drogie. Argument zaś, który się pojawia prawie zawsze, że jest bardzo wielu ubogich, którym można by pomóc. Owszem, pomimo postępu cywilizacyjnego, ubogich jest nadal bardzo wielu. Czy to jednak nie jest tak, że jak mówił Pan Jezus, ubogich będziemy mieli obok siebie zawsze, natomiast nierzadko dzięki właśnie wizycie w kościele niejeden człowiek, czasami może bogaty, poruszony łaską Bożą postanowił wspomóc kogoś ubogiego? Czyż bowiem skuteczna pomoc człowiekowi jest możliwa tylko tam, gdzie jest obecny Bóg i mocna więź człowieka ze swoim Stwórcą? Tam gdzie nie ma Boga, tam też nie będzie woli zrozumienia biedy drugiego człowieka, a świadczona pomoc bywa bardzo dwuznaczna, często obliczona na poklask lub na zdobycie popularności. 

Przyjrzę się ludziom, wychodzącym z kościoła. Dziwne, wielu z nich oddycha z ulgą, jakby wykonali trudny, niechciany i nielubiany chyba obowiązek. Dlaczego tak się dzieje? Może warto zapytać, z kim właściwie spotykają się ludzie przychodzący do kościoła? Czy nie spotykają się ze swoimi problemami? W kościele, gdy nie są one przygłuszone hałasem środków masowego przekazu, gdy człowiek zostaje wreszcie sam, nieświadomy tego, że staje w obecności Bożej, to wtedy spotyka się nie z Bogiem Żywym, ale ze swoimi problemami. Jest to spotkanie bardzo smutne, przygniatające. Człowiek może jedynie uświadomić sobie istnienie iluś tam problemów, zobaczy, na czym polegają, może nawet czasami dostrzeże jakąś możliwość ich rozwiązania, ale pozostaje jednak wobec nich sam i często bezsilny. Co mógłbym doradzić tym, którzy jednak mimo wszystko, z mniejszą czy większą regularnością, do kościoła jednak przychodzą? Może mógłbym dać tę najprostszą radę, żeby sobie uświadomili, iż znajdują się w obecności Bożej. Ja modliłem się przed krzyżem w kościółku San Damiano następująco: „Najwyższy, chwalebny Boże. Rozjaśnij ciemności mego serca. I daj mi, Panie, prawdziwą wiarę, niezachwianą nadzieję, doskonałą miłość, jak również zrozumienie i poznanie, abym mógł wypełnić Twą świętą i nieomylną wolę. Amen”. 

Warto, będąc w kościele, zauważyć, że nie tylko ja chcę coś powiedzieć mojemu Panu, ale że jak najbardziej również On pragnie mówić do mnie. Pamiętam moje zdziwienie, gdy usłyszałem słowa właśnie z krzyża u św. Damiana. A było to tak: „Prowadzony, jak dziś rozumiem, przez Ducha Świętego, wstąpiłem do tegoż kościółka, żeby się pomodlić. Upadłem na kolana pokornie i pobożnie przed Ukrzyżowanym. Doznałem niezwykłych nawiedzeń łaski, tak że czułem się jakby kimś innym, niż gdy wchodziłem. I nagle Chrystus z krzyża przemówił do mnie, zupełnie osłupiałego, wołając mnie po imieniu: Franciszku, idź, napraw mój dom, który, jak widzisz, cały idzie w ruinę. Zdjęty strachem niemało się zdumiałem i na skutek tych słów prawie odchodziłem od zmysłów. Odtąd moją duszę przebiło współcierpienie z Ukrzyżowanym”. 

Może jest nawet tak, że kościół powinien być miejscem raczej słuchania aniżeli mówienia, jakkolwiek również ono jest ważne. 

Mogę podzielić się z wami pewnym moim zwyczajem: ilekroć wchodziłem na modlitwę do kaplicy albo kościoła, to żegnając się wodą święconą, mówiłem: „Zostańcie tu myśli moje”. Myślę, że i wy, bracia i siostry, możecie z powodzeniem stosować tę samą metodę. Bo może będzie i tak, że właśnie podczas spotkania z moim Bogiem, gdy odłożę na bok moje niechby i ważne problemy, to Pan objawi mi rozwiązanie, podsunie możliwość naprawienia trudnej sytuacji; taką możliwość, której istnienia nawet nie przeczuwałem? Może powielamy wciąż ten sam błąd: kręcimy się wokoło naszych problemów, próbując sami sobie z nimi poradzić? Poświęcamy na to wiele czasu, środków materialnych, nie szczędzimy sił: ani duchowych, ani fizycznych. Wtedy jednak jesteśmy zdani tylko na nasze własne zaplecze. A może Najwyższy chciałby nam niejeden raz pomóc, ale my wstydzimy się albo krępujemy się powiedzieć Panu, co nas tak naprawdę martwi i trapi? To, z czym my nie potrafimy sobie poradzić latami, Pan może uzdrowić i naprawić w jednej chwili. Pewnie, że nasze wysiłki są i będą bardzo potrzebne, ale trzeba, abyśmy pamiętali, że one bez błogosławieństwa Najwyższego pozostaną puste. Każde odwiedziny kościoła niech nam przypomną, że człowiek jest najskuteczniejszy wtedy, gdy jest złączony z Najwyższym. To właśnie zrozumiałem, wpatrując się w krzyż u św. Damiana. Jezus uczynił bardzo wiele dobra, gdy chodził po ziemi: uzdrawiał, karmił, pocieszał, nawet wskrzeszał umarłych. Ale przecież największe dobro uczynił, swego najważniejszego dzieła dokonał wtedy, gdy z ludzkiego punktu widzenia był najzupełniej bezsilny i gdy nie potrafił uczynić niczego: gdy był przybity do krzyża. Jednak w taki sposób dokonało się dzieło odkupienia człowieka i świata. A dokonało się dlatego, że tam, na krzyżu, Jezus był najpełniej i najściślej zjednoczony ze swoim Ojcem Niebieskim; dlatego też Jego Męka była tak owocna. Ale już słychać dzwonek, zaczyna się Msza św., wejdźmy do kościoła.