Bazylika grobu św. Franciszka – sztuka umierania

Jest to pierwsza, najsławniejsza i najpiękniejsza spośród świątyń poświęconych św. Biedaczynie. Została wzniesiona na skraju miasta. Jej twórcą jest brat Eliasz, człowiek utalentowany i trzeci z kolei generał Zakonu. Budowę bazyliki rozpoczęto 17 lipca 1228 r., czyli następnego dnia po kanonizacji Franciszka, dokonanej w Asyżu przez papieża Grzegorza IX. Świątynia podzielona jest na trzy części: kryptę z grobem Świętego, bazylikę dolną i górną.

Franciszek zmarł 3 października 1226 r. i już następnego dnia pochowano go w kościele św. Jerzego. W sześć miesięcy później kardynał Hugolin, który był przyjacielem i doradcą Świętego, został wybrany papieżem i przyjął imię: Grzegorz IX. Jako świadek życia Biedaczyny pragnął ogłosić jego świętość całemu Kościołowi. Bezzwłocznie rozpoczęty proces kanonizacyjny zakończył się 16 lipca 1228 r. uroczystą ceremonią w kościele św. Jerzego w Asyżu, w czasie której papież zaliczył Franciszka do grona świętych.

Ku czci swojego przyjaciela Grzegorz IX pragnął wznieść podwójny pomnik: pierwszy literacki, dlatego polecił Tomaszowi z Celano napisać życiorys Biedaczyny i tak powstał Żywot pierwszy św. Franciszka; drugi – architektoniczny: bazylikę św. Franciszka. Brat Eliasz postanowił zbudować wielki kościół, w którego krypcie można by było umieścić godnie świętego. Mimo nieporozumień powstałych w Zakonie (gdyż plan wydawał się przeciwny ślubowi ubóstwa, tak bardzo cenionego przez św. Franciszka) brat Eliasz, odważny i zdecydowany zdołał do końca doprowadzić swój plan.

Plan ten zdecydowanie poparł papież Grzegorz IX, który 17 lipca 1228 r., w dzień po kanonizacji Świętego, położył kamień węgielny pod bazylikę. Zbudowana została na dotychczasowym „Wzgórzu piekielnym”, które następnie zostało nazwane „Wzgórzem rajskim”. Wykonanie dzieła przebiegało z wyjątkową jak na te czasy szybkością, gdyż w roku 1230, a więc w ciągu tylko 22 miesięcy od rozpoczęcia budowy, bazylika została wykończona w swoich zasadniczych częściach. 25 maja tegoż roku, przeniesiono tu ciało św. Franciszka z kościoła św. Jerzego i zostało złożone w środku transeptu i było widoczne, chociaż niedostępne aż do 1442 foku, kiedy to zamurowano otwór ze względu na bezpieczeństwo.

Romańska wieża pochodzi sprzed roku 1238. Innocenty IV w 1253 r. uroczyście poświęcił bazylikę św. Franciszka. Natomiast Benedykt XIV nadał świątyni tytuł bazyliki patriarchalnej i kaplicy papieskiej. Stało się to dnia 25 marca 1754 r.

Zwłoki Świętego zostały odnalezione po 52 nocach poszukiwań, 12 grudnia 1818 r., a Pius VII w breve „Assisinensem Basilicam” z 5 września 1820 r. potwierdził autentyczność świętych relikwii, dzięki którym dokonały się wkrótce różne cuda. W związku z tym w 1824 r. zbudowano pierwszą kryptę w zimnym stylu neo-klasycznym. Z okazji siedemsetlecia śmierci św. Franciszka (1926) krypta została przebudowana i tak wygląda do dzisiaj, grób zaś pozostał bez zmian od roku 1824. 24 stycznia 1978 r. dokonano drugiego rozpoznania (pierwsze było w 1819) relikwii św. Franciszka.

Bazylika została nazwana „najpiękniejszym domem modlitwy na świecie”, „antologią sztuki przedrenesansowej, gdzie nakładają się dwa style: romański i gotycki”. „Rzeczywiście było słusznym, aby Bóg tego, którego za życia sobie upodobał i uczynił miłym, przeniósł do raju (…), by również jego błogosławione relikwie zostały przeniesione z miejsca swego urodzenia między owe kwitnące kwiaty niebios i tam, na miejscu wiecznej uprawy wypuściły pędy” (św. Bonawentura, Życiorys większy XV,8).

Miałem tę łaskę i szczęście, że w 1978 r. własnymi oczami oglądałem kości w relikwiarzu św. Franciszka. Przez 20 lat, Biedaczyna spalał samego siebie, a więc duszę i ciało dla Boga, aby ludzie i wszelkie stworzenie pamiętało o prawie do bycia kochanym dzięki właściwym sobie wartościom. W tym samym czasie jego ciało zaczęło doznawać bólów fizycznych i to coraz bardziej dokuczliwych. Cierpiał rzeczywiście na wiele chorób, które były skutkiem surowych pokut, jakim poddawał swoje ciało od lat. Dokładnie 18 lat minęło od czasu, kiedy zaczął przemierzać różne kraje, oddany obronie Ewangelii, ożywiony stałym i gorącym duchem wiary; prawie nie myślał o tym, aby dać odpocząć swojemu zbolałemu ciału. Napełnił ziemię Ewangelią Chrystusa. Potrafił nawiedzić 4 lub 5 miast jednego dnia głosząc wszystkim królestwo Boże. Budował słuchaczy tak przykładem jak i słowem, można powiedzieć, że cały zamieniał się w język. Sam autentycznie nawrócił się ku Ewangelii. „Naprawdę przejmował się Jezusem. Jezusa nosił zawsze w swoim sercu, miał Go na swoich ustach, w uszach, w oczach, w rękach, w całym sobie” (1 Cel 115). Dlatego nikogo to nie dziwi, że objawia się „oczom śmiertelnych jako człowiek niezwykły i z innego świata” (tamże 82), jakby „żywa monstrancja samego Chrystusa”.

Aby dojść do tak czytelnej przejrzystości, miał on osobisty sekret, który zalecał braciom podróżującym: „W imię Pana, idźcie drogą po dwóch, z godnością, zachowując milczenie od rana aż do godziny trzeciej, modląc się w sercach do Pana. Niech nie będzie między wami próżnej albo lekkomyślnej rozmowy, a chociaż jesteście w drodze, to jednak wasze zachowanie powinno być takie, jakbyście byli w pustelni albo w celi zakonnej. Gdziekolwiek się znajdujemy, albo poruszamy, nieśmy ze sobą naszą celę: brata ciało; dusza jest pustelnikiem, który mieszka wewnątrz, by się modlić do Boga i rozmyślać. A jeśli dusza nie żyje pogodnie i na osobności w swojej celi, na niewiele się przyda zakonnikowi cela zbudowana rękami człowieka” (Legenda preugina 80).

Chrześcijańskie spojrzenie na stosunek ducha do ciała zostało w nim tak plastycznie uwidocznione, że dzięki temu zawsze i wszędzie można, za przykładem Franciszka „zamieniać w świątynię własne wnętrze” (2 Cel 94). Zresztą ta wizja ciała, świątyni – jakby mieszkania Ducha Bożego jest z natury biblijna. Jezus mówi w Ewangelii: „Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec mój umiłuje go, i przyjdziemy do niego, i będziemy u niego przebywać” (j 14,23).

Kto zwiedzał Asyż, wie, jak dzień w dzień autobusy i zagraniczne autokary zajeżdżają na plac przed bazyliką, a pielgrzymi lub turyści bez przerwy wchodzą przez dolny kościół do krypty. Brat Masseo znów kiwałby swoją mądrą głową: „Dlaczego cały świat biegnie za tobą, Franciszku, dlaczego właśnie za tobą?”. Jeśli prawie w osiem wieków po jego śmierci potrafi on jeszcze urzekać wierzących i niewierzących, nie można tego przypisywać tylko bazylice lub jej ścianom, z których ręka artystów uczyniła jeden potężny fresk. W urzekający sposób Franciszek pokazał, jak można bez majątku, bez władzy, bez szczególnego wykształcenia nadać wzniosły sens istnieniu w tym kosmosie. Franciszek wiedział, dokąd szedł. Skierowanie się na jeden cel w życiu odznacza się u niego rzadką uniwersalnością. Miłość, podziw, piękno, dobro, lecz również cierpienie i nędza, jakich doznawał w kosmosie, kierowały spontanicznie jego umysł do Boga – Miłości. Jego stosunek do żebraka czy trędowatego, do zwierzęcia lub żywiołów matury przybiera nieskończone wymiary, ponieważ dotyka głównych spraw istnienia: Skąd? Dlaczego? Dokąd? A przyczyna, dla której Biedaczyna dziś jeszcze budzi podziw u wielu lub zgodę, tkwi w jego odpowiedzi: z Boga, dla Boga, do Boga. Dzisiejszego chrześcijanina szczególnie w tej odpowiedzi uderza spokój i pewność wiary Franciszka. Święty miał pokorny podziw dla prawdziwych teologów, lecz nie teologizował. Czynił tylko, szedł spontanicznie za intuicją wiary, a ona doprowadziła go do Boga.

Dla naszych czasów Franciszek jest prorokiem z własnym charyzmatem, który w niedościgniony sposób opowiada chrześcijaństwu, że Boga należy szukać nie tyle w rozgwarze dyskusji, co w ciszy modlitwy i służbie bliźniemu. Wchodząc do domu modlitwy, sakramentów lub kultu, chrześcijanin winien zamknąć za sobą drzwi sali dyskusyjnej.

Franciszek jest prorokiem przez swoje mistyczne oddanie się Bogu. Ale on również kochał człowieka w sposób oryginalny, urzekający, niekiedy porywający. W jego miłości występują takie właśnie cechy, za którymi tęskni ludzkie serce: prostota, ciepło i promienna dobroć. A to wszystko czynił tak naturalnie, że nikt nie odczuwał wrażenia, aby mu był ciężarem. Bo Święty miał osobliwy pogląd na tę sprawę: wolno mu było pomagać, wolno mu było oddawać się człowiekowi, wobec którego czuł się zawsze mniejszy.

Za taką formą miłości każdy tęskni! Takiego człowieka chciałbyś mieć przy sobie, w swoim mieszkaniu, w czasie choroby. Chciałbyś się przed nim wynurzyć, zwłaszcza jeśli ci się wydaje, że nikt cię nie rozumie. Chciałbyś mu powierzyć wszystko, czego nigdy nikomu nie mówiłeś. Nie okazywałby on pośpiechu, znudzenia lub urzędowej uprzejmości, nie drażniłyby bo twoje wady i nie stawiałby ci wymagań ponad twoje siły. Do człowieka z taką dobrocią podbijającą serca chciałbyś pójść, wiedząc, że czeka na ciebie zawsze, jak czekał na swoich braci: „I jeśli odczuwasz potrzebę ze względu na twoją duszę lub dla innej pociechy twojej i chcesz, Leonie, przyjść do mnie, przyjdź”.

Takie jest prawdziwe znaczenie słowa „być człowiekiem”, nie związane z formami kultury. To nie filozofowie ani ludzie nauki, ani przywódcy polityki narodowej lub międzynarodowej są głównymi szerzycielami kultury. To są takie postacie jak św. Franciszek z Asyżu. Nie znaczy to, że trzeba wraz z nim wycofać się do szopy w Rivo Torto lub do pustelni na wzgórzach umbryjskich. Swój sposób przeżywania ubóstwa, swoją ascezę wziął on z sobą do grobu. 2 października 1972 r. Paweł VI powiedział: „Dorośli ludzie świeccy nie powinni kopiować Franciszka, lecz nauczyć się od niego nowego sposobu życia. Nie powinni wycofywać się z tego świata, lecz wspólnie powinni rozważyć, co go ożywia”.

Święty Franciszek przygotowywał się do śmierci przez kilkanaście lat. Już w 1212 r. postanowił udać się na misję do Saracenów, wyznawców Mahometa, by ich nawracać, a jeżeli będzie taka łaska Boża, oddać życie w ofierze z wdzięczności za wszystkie dobrodziejstwa Boże, jakich doznał w ciągu całego swego życia. Wiemy, że ta wyprawa się nie udała. Święty był prawie pewien, że Pan Bóg przyjmie ofiarę jego życia, kiedy wraz z krzyżowcami udawał się na Wschód. A jednak i tym razem Pan Bóg inaczej zarządził. Kiedy jednak coraz częściej dokuczały mu różne choroby, kiedy czuł, jak słabnącego życiowe siły, wtedy z dnia na dzień coraz poważniej przygotowywał się na spotkanie z Panem. Czynił rachunek sumienia, pobudzał się do nowej gorliwości, zdobywał nowe zasługi. Nie lękał się Biedaczyna „siostry śmierci”, przeciwnie, tęsknił za nią.

Jego Pieśń słoneczna jest radosnym zaproszeniem wszelkiego stworzenia do chwalenia Boga. Pochwalony bądź, Panie, przez naszego brata słońce, księżyc, siostry gwiazdy, matkę ziemię, przez wiatr, powietrze, obłoki, wodę i ogień; przez tych, którzy przebaczają wrogom. Na końcu do chwalenia Boga zaproszona jest siostra śmierć:

„Pochwalony bądź, Panie mój, przez siostrę naszą śmierć cielesną,
której żaden człowiek żywy uniknąć nie może.
Biada tym, którzy umierają w grzechach śmiertelnych;
Błogosławieni ci, których śmierć zastanie w Twej najświętszej woli,
Albowiem śmierć druga nie wyrządzi im krzywdy”.

Franciszek zdumiewa nas niepomiernie swoim przyjaznym zaproszeniem siostry śmierci dla chwalenia Boga. Stwierdza nasz Święty tę fundamentalną prawdę, że wszyscy śmierci podlegamy – „żaden człowiek żywy uniknąć jej nie może”. Sam zetknął się z niewielokrotnie: uczestnicząc jako młodzieniec w kilku krwawych bitwach, posługiwał w szpitalu dla trędowatych, był pod Damietą w czasie wyprawy krzyżowej. Co więcej, sam otarł się kulka razy o śmierć. Przecież wokół niego padali rycerze, a później ciężka choroba jego samego niemal nie doprowadziła do zgonu. Widział więc Biedaczyna cały tragizm śmierci, to wszystko, co i nas od niej odpycha, co przejmuje nas dreszczem trwogi, bólu i żalu, gdy spotykamy się z nią w naszych rodzinach, w kręgu znajomych, przyjaciół.

Stwierdzając powszechność śmierci, stwierdza też, że nie wszyscy muszą się jej obawiać. To ci, którzy w grzechu śmiertelnym trwają, którzy się nie nawracają, nie czynią pokuty, nie przyjmują Ciała i Krwi Pańskiej – z lękiem i drżeniem, trwogą i bojaźnią muszą myśleć o własnej śmierci. Położyli bowiem całą swoją nadzieję w bogactwach i uciechach tego świata, i śmierć oznacza dla nich oderwanie się od tego szczęścia, które tutaj pragnęli zdobyć, a które tak naprawdę nigdy nie było całkowitym szczęściem. Człowiekowi, w jego nienasyconej żądzy posiadania i używania, zawsze czegoś brakuje.

Ci zaś, którzy odnajdują się w świętej woli Bożej, którzy żyli dla Chrystusa i z Chrystusem, którzy czynili pokutę i przyjmowali Ciało i Krew Pańską, którzy całą swoją nadzieję złożyli w Bogu, śmierci obawiać się nie muszą, bo jest ona dla nich bramą, przez którą przechodzi się do życia wiecznego, do Boga.

20 lat życia po nawróceniu, życia według św. Ewangelii pozwoliło Franciszkowi tak przygotować się do spotkania z siostrą śmiercią, że mógł ją powitać ze śpiewem i radością. Bóg dał mu tę łaskę, że wiedział, kiedy będzie umierał. Pewnej nocy w Foligno jakiś kapłan ukazał się bratu Eliaszowi i rzekł: „Wstań, bracie, i powiedz bratu Franciszkowi, że upłynęło już18 lat, jak opuściwszy świat należy do Chrystusa; a jeszcze tylko dwa lata pozostanie przy życiu, a potem na wezwanie Pana wejdzie na drogę wszelkiego śmiertelnego ciała” (1 Cel 109). I jeszcze większą łaskę dał mu Bóg. W klasztorze u św. Damiana bardzo cierpiąc z powodu choroby oczu zostało mu objawione, że „kiedy przyjdzie godzina, otrzyma skarb życia wiecznego, a obecna choroba i udręka są zadatkiem tego skarbu błogosławionego” (Kwiatki 19).

Mając tak widoczne znaki rychłego odejścia z tej ziemi, rozpoczął Franciszek celebrację, świętowanie tego odejścia. Oto żegnał się z drogimi mu miejscami, wiedząc, że przebywa w nich po raz ostatni. Wydaje się, że najbardziej wzruszające było pożegnanie z górą Alwernią, po otrzymaniu stygmatów. Ostatnią podróż odbył Święty ze Sieny do Asyżu, pragnąc umrzeć w swoim rodzinnym mieście. Zamieszkał w pałacu biskupa, ale wnet kazał przenieść się do Porcjunkuli, kolebki swojego Zakonu. Po drodze prosił, by zatrzymano się koło szpitala trędowatych. Położono nosze na ziemi, a Franciszek zwrócony twarzą do Asyżu wyciągnął ręce i błogosławił miasto: „Błagam Cię, Chryste Panie, Boże miłosierny, nie patrz na niewdzięczności nasze, lecz miej litość nad Asyżem. Niech będzie ustawicznie miejscem pobytu tych, którzy Cię ukochali. Oni to niech błogosławią i chwalą Cię na wieki wieków. Bądź błogosławione prze Boga, miasto święte, albowiem w tobie mieszkać będzie wiele sług Bożych, a przez ciebie z ciebie wiele dusz wybranych wejdzie do zbawienia”.

Franciszek, który latami żył dla spotkania z Bogiem, nie mógł patrzeć na chwilę śmierci inaczej, jak na punkt kulminacyjny swego ziemskiego istnienia i pielgrzymowania Jest to coś, co można obchodzić jak święto, I Biedaczyna czyni to na swój oryginalny sposób, natchniony mową pożegnalną Jezusa.

W chwili śmierci pragnie mieć wokół siebie swych braci przyjaciół: Eliasza, Leona, Bernarda, Anioła i innych. Zachęca ich, by serca ich nigdy nie przestały płonąć miłością ku Bogu, mówi o potrzebie cierpliwości w życiu codziennym, o zachowaniu ubóstwa i podkreśla, że ponad wszystkie przepisy należy cenić świętą Ewangelię, gdyż w niej zawarte są słowa Jezusa, jest drogą i życiem braci mniejszych.

Zaprasza do siebie również kobietę Rzymu, z którą latami był zaprzyjaźniony, Jakobinę Settesoli. Prosi ją, aby przyniosła ze sobą popielaty habit i piernik, który tak często piekła dla niego. Żołądek jego od dawna już nie może znosić piernika, lecz był to ostatni uprzejmy gest wobec tej kobiety, której będzie brak Franciszka.

Klarze, która w owej chwili była ciężko chora i sądziła, że umrze przed nim, posyła list pożegnalny. „Powiedz jej – powiedział do odnoszącego list – aby się dłużej nie martwiła, bo jeszcze przed jej śmiercią zobaczy mnie ona i jej siostry”. Dla tych wszystkich ludzi, którzy go kochali z niemal namiętnym oddaniem, był Franciszek symbolem – znakiem „życia według Ewangelii Pana naszego Jezusa Chrystusa”.

Następnie kładł rękę na każdym z braci i błogosławił im mówiąc: „Żegnajcie w bojaźni Pańskiej i trwajcie w niej wszyscy… Ja, co do mnie należało, wykonałem; a co do was należy, niech nauczy was Chrystus… Ja bowiem śpieszę do Boga, którego łasce wszystkich was polecam”. Błogosławił obecnym, a w nich również nieobecnym i wszystkim, którzy w przyszłości przyjmą jego habit i regułę.

Po udzieleniu błogosławieństwa św. Franciszek polecił, by przyniesiono chleb, który pobłogosławił i łamał, i dawał każdemu do spożycia. Po spożyciu chleba poprosił, by jeden z braci przyniósł Ewangelię i rozpoczął czytanie Ewangelii św. Jana od słów: „Przed dniem święta Paschy…” (J 13,1). Rozdział ten, jak i cała mowa pożegnalna, jest pełen zadziwiających tekstów związanych ze śmiercią Świętego. Uważa się za najbardziej niegodnego naśladowcę swojego Jezusa, a jednak nie boi się słuchać trafnych porównań ostatnich swoich chwil ze śmiercią Chrystusa: „Dzieci, jeszcze krótko jestem z wami… przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem”. A już zupełnie swoisty sens dla obecnych miały te słowa: „Nie tylko za nimi proszę, ale i za tymi, którzy będą wierzyć we Mnie, aby wszyscy stanowili jedno, jak Ty, Ojcze, we Mnie, a Ja w Tobie”.

Kilka chwil leżał z zamkniętymi oczami otoczony przez braci, z których każdy przypominał sobie, co z tym człowiekiem przeżył i co mu oni zawdzięczają.

Resztę chwil, jakie podarował mu Bóg na tej ziemi, przeżył Franciszek na chwaleniu Boga i zachęcał obecnych, by razem z nim wychwalali dobrego Boga za wszystkie dobrodziejstwa, jakich doznał w ciągu całego życia. Sam nucił psalm 142: „Głosem moim wołałem do Pana, głosem moim błagałem Pana”. Wzywał wszystkie stworzenia do wielbienia Boga za wszystkie Jego dobrodziejstwa. Jeszcze raz, choć z trudem, zanucił hymn na cześć Boga ułożony przez siebie. Nie omieszkał nawet wzywać śmierci, której ludzie się lękają, by wielbiła Boga, przez spełniane odwiecznego wyroku Bożego w stosunku do wszystkich ludzi i ożywionego świata.

Brat Eliasz napisał: „Radujcie się, ponieważ przedtem, zanim został zabrany od nas jak drugi Jakub pobłogosławił wszystkich swoich synów i wszystkim odpuścił winy, jakie by ktoś z nas przeciw niemu popełnił czynem lub myślą”.

„Zebrało się  wielu braci, których on był ojcem i wodzem, i podczas gdy wszyscy stali ze czcią i patrzyli na to błogosławione zejście i szczęsne dokonanie życia, jego najświętsza dusza uwolniła się z ciała, została wchłonięta w bezmiar światłości, a ciało umarło w Panu” (1 Cel 110).

Biedaczyna wiedział, że musi umrzeć, wiedział, kiedy to nastąpi. I świadomie, pobudzony Bożym duchem, celebrował, reżyserował niejako swoją śmierć. Należy przyznać, że wielka, zdumiewająca była jego wiara i wielka ufność, którą w Bogu położył. Tak mógł umierać ktoś, kto rzeczywiście w Bogu złożył całą swą nadzieję.

Ostatnie chwile życia Franciszka wspominającego naśladowcy co roku, w wigilię uroczystości Serafickiego Ojca, na nabożeństwie zwanym Transitus. To dzień śmierci, to dzień narodzin dla nieba, dzień, którego Franciszek oczekiwał z wielką radością.

Franciszek był dobrym człowiekiem i chrześcijaninem. Naprawdę dobry jest tylko Bóg (por. Mk 10,17-18). Syn Boży stawszy się człowiekiem ukazał się światu jako uosobienie dobroci Ojca. Chrystus to chodząca dobroć! Człowiek idący przez ziemię może i powinien być zapatrzony w Chrystusa, największego Dobrodzieja ludzkości, który bezinteresownie czynił dobrze i miał jedyne pragnienie, by ludzi, za których oddał swoje życie na krzyżu, miłowali się tak, jak On ich umiłował.

Franciszka nazwano „drugim Chrystusem”, bo w ślad za Jezusem przeszedł przez życie dobrze czyniąc.