Dzisiejsze Słowo Chrystusa wyjaśnia, w jaki sposób człowiek się nawraca, co jest siłą sprawiającą, że ktoś zmienia swoje życie na lepsze. Zdaniem Jezusa żaden cud, żadne nadzwyczajne wydarzenie, takiej mocy nie ma. Wolno nam prosić Boga o cud, możemy bowiem modlić się o to co umysłem naszym rozpoznajemy jako dobre, jeżeli co najmniej nie sprzeciwia się Bożym przykazaniom. Możemy Boga prosić o wszystko. Zdarzają się również cuda. Powiadamy: „Cudem wyszedł z tego wypadku”. Człowiek jednak może sobie popatrzeć na Całun Turyński, może stać się świadkiem nadzwyczajnego wydarzenia, i wcale nie zostać przez te sytuacje przemienionym. Mało tego: nawet to, że ktoś, na własnej skórze doświadczył cudu, niekoniecznie człowieka zmienia. Często ale nie zawsze. Czyż nie powiadamy, że „nawet to jego/ją niczego nie nauczyło”? Dlaczego Jezus wkłada w usta Abrahama słowa: „Choćby kto z umarłych powstał, nie uwierzą” (Łk 16,31)? Czy więc w ogóle istnieje siła, która sprawi nawrócenie człowieka? Takiej siły nie ma. Jedynym narzędziem, pomocnym w przemianie człowieka, są prawe czyny wierzących. Człowiek zmienia się od wewnątrz, latami trwając na modlitwie, rozważając Słowo Boże, zmagając się ze swoimi wadami. Toteż nie trzeba się dziwić, że ludzie pobożnieją z wiekiem, choć naturalnie nie jest to regułą. Bo pewnie jest tak, że trzeba czasem całego życia lub jego większości, być człowiek coś w życiu odkrył. Dlatego nawet nie wiara nasza, ale czyny nasze wynikające z wiary to jest latarnia morska, to jest skała pewna, na której można się wesprzeć i dzięki której można do Boga wrócić. Tato, wujek, dziadek, nigdy nie opowiedzieli niemoralnej anegdoty ani nigdy się z tego rodzaju „żartów” nie śmiali. Mama i ciocia nigdy o nieobecnych nie mówiły źle. Nie widziałem taty czy wujka pijanego ani nawet na rauszu. Im bardziej zależy nam na wierze bliskich nam osób, tym bardziej trzeba mobilizować siebie. W obliczu bezbożnego życia innych ludzi możemy tylko i aż podnieść poprzeczkę wymagań sobie samym. Trzeba dziś od siebie wymagać niemożliwego. I to wymagać przez całe życie. Dramat bogacza i jego braci nie polegał na bezbożnym życiu. Ich prawdziwym nieszczęściem był brak świadectwa prawego życia ze strony bliskich. Nie wiemy, czy takie świadectwo nakłoniłoby ich do nawrócenia. Ale taka możliwość istniała. Tragedią jest to, że się na grzech przyzwala, że się obniża wymagania w dziedzinie moralnej. To znamienne, jak bardzo dziś popularna jest wiara w magię i zabobony. Czyli w to, że coś dobrego dokona się automatycznie, bez wysiłku człowieka. A to przecież nieprawda. Choć wygodne jest tak wierzyć. Dokładnie tak rozumuje bogacz. Widok zmarłego Łazarza wpłynie jego zdaniem zbawiennie na postępowanie braci. Łudzi się, ale czy to zrozumiał, niechby i poniewczasie?