Najpierw mówi o historii swojego powołania kapłańskiego, która przede wszystkim znana jest samemu Bogu. Każde powołanie kapłańskie w swej najgłębszej warstwie jest wielką tajemnicą i darem, nieskończenie przerastającym człowieka. Powołanie jest tajemnicą Bożego wybrania: „Nie wyście Mnie wybrali, a Ja was wybrałem i przeznaczyłem was na to, abyście szli i owoc przynosili, i by owoc wasz trwał” (J 15,16). „I nikt sam sobie nie bierze tej godności, lecz tylko ten, kto jest powołany przez Boga jak Aaron” (Hbr 5,4). „Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię, nim przyszedłeś na świat, poświęciłem cię, prorokiem dla narodów ustanowiłem cię” (Jr 1,5). Te natchnione słowa przejmują głębokim drżeniem każdego kapłana.

Kapłan świadomy jest tego, że Bóg nas „wezwał świętym powołaniem nie na podstawie naszych czynów, lecz stosownie do własnego postanowienia i łaski” (2 Tm 1,9). Kiedy Karol Wojtyła był w gimnazjum, a abp Adam Stefan Sapieha wizytował parafię w Wadowicach. Wówczas ks. Edward Zacher, katecheta Karola, zlecił mu zadanie przywitania arcybiskupa krakowskiego. Po przemówieniu gimnazjalisty arcybiskup zapytał katechetę, na jaki kierunek studiów wybiera się po maturze witający go młodzieniec. Gdy usłyszał, że „idzie na polonistykę”, miał powiedzieć : „szkoda, że nie na teologię”.

Na tamtym etapie życia powołanie kapłańskiego Karola dopiero dojrzewało, chociaż wielu z jego otoczenia przypuszczało, że mógłby pójść do seminarium duchownego. Młody Wojtyła miał w szkole wiele koleżanek i kolegów oraz był związany z pracą w szkolnym teatrze amatorskim. W tamtym okresie decydujące wydawało się nade wszystko zamiłowanie do literatury i do teatru. W maju 1938 r. Karol zdał egzamin dojrzałości i zgłosił się n UJ, na filologię polską. Razem z ojcem wyprowadził się z Wadowic do Krakowa. Zdołał jednak ukończyć tylko pierwszy rok studiów, gdyż 1 września 1939 r. wybuchła druga wojna światowa, która zmieniła w sposób dość zasadniczy sytuację w jego życiu. Dnia 6 listopada 1939 r. władze niemieckie wywiozły profesorów z UJ do obozu koncentracyjnego do Sachsenhausen. Karol musiał przerwać studia, bo rozpoczął się okres okupacji niemieckiej. W tym okresie powstały jego pierwsze młodzieńcze utwory literackie. Aby uchronić się przez wywózką na przymusowe roboty do Niemiec, jesienią roku 1940 zaczął pracę jako robotnik fizyczny w kamieniołomie, związanym z fabryką chemiczną Solvay. Był wówczas świadkiem, jak podczas wybuchu kamienie zabiły robotnika. To przeżycie wywarło na młodym człowieku głębokie wrażenie. Innym razem pewien robotnik strzałowy odezwał się do Wojtyły: „Karolu, wy to byście poszli na księdza. Dobrze byście śpiewali, bo macie ładny głos i byłoby wam dobrze”. Te słowa starszego kolegi robotnika zachował w swojej pamięci.

Jesienią roku 1942 Karol powziął ostateczną decyzję wstąpienia do Krakowskiego Seminarium Duchownego, które działało w konspiracji. Przyjął go ks. Rektor Jan Piwowarczyk. Na rozwój powołania kapłańskiego Karola Wojtyły wpływ miała przede wszystkim jego rodzina, a zwłaszcza ojciec, który wcześnie owdowiał. Matkę umarła jeszcze przed Pierwszą Komunią Świętą syna. Chłopiec miał wtedy 9 lat i dlatego mało ją pamiętał. Po śmierci matki, a następnie brata, Karol został tylko z ojcem. Na co dzień obserwował jego surowe życie. Z zawodu był wojskowym, a kiedy owdowiał, stało się ono jeszcze bardziej życiem ciągłej modlitwy. Nieraz gdy Karol obudził się w nocy, zastawał ojca na kolanach, jak w kościele Nigdy jednak nie rozmawiał z nim o powołaniu kapłańskim, ale ten przykład był jakimś pierwszym domowym seminarium. Z kolei po upływie lat wczesnej młodości takim seminarium stał się kamieniołom i oczyszczalnia wody w fabryce sody w Borku Fałęckim. To miejsce stało się dla Karola prawdziwym seminarium duchownym, choć zakonspirowanym. Tam zaprzyjaźnił się z wieloma robotnikami, którzy zapraszali go do swoich domów. Już jako kapłan i biskup Wojtyła chrzcił ich dzieci i wnuki, błogosławił związki małżeńskie i prowadził pogrzeby wielu z nich. Miał także sposobności przekonania się o tym, ile drzemie w nich zainteresowań religijnych i życiowej mądrości. Wiedział, co to jest praca fizyczna, gdyż był robotnikiem. Spotykał się na co dzień z ludźmi ciężkiej pracy, poznał ich środowisko, rodziny, zainteresowania, ludzką wartość i godność. Osobiście doświadczył od nich wiele życzliwości. Wiedzieli, że jest studentem i zdawali sobie sprawę, że jeżeli tylko na to okoliczności pozwolą, wróci do studiów. Nigdy z tego powodu nie doznał jakiejś nieżyczliwości. Nie drażniło ich to, że do pracy przynosił książki. Mówili: „My tu przypilnujemy, a pan niech sobie poczyta”. Działo się tak zwłaszcza na zmianach nocnych.

Poważny wpływ na rozwój powołania kapłańskiego miała również parafia księży salezjanów na Dębnikach. Tam zetknął się z Janem Tyranowskim, który będąc urzędnikiem, wybrał pracę w zakładzie krawieckim swojego ojca. Od niego Karol nauczył się między innymi elementarnych metod pracy nad sobą, które wyprzedziły to, co potem znalazł w seminarium. Tyranowwski, który sam kształtował się na dziełach św. Jana od Krzyża i św. Teresy od Jezusa, wprowadzi go po raz pierwszy w te niezwykłe, jak na ówczesny wiek Karola, lektury.

Młody Wojtyła utrzymywał również kontakty z karmelitami zarówno w Wadowicach, jak i w Krakowie. W pewnym okresie zastanawiał się nawet, czy nie powinien wstąpić do Karmelu. Wątpliwości rozstrzygnął ks. Kardynał Sapieha, mówiąc krótko: „Trzeba najpierw dokończyć to, co się zaczęło”.

Dzięki ks. Kazimierzowi Figlewiczowi, który był spowiednikiem i bezpośrednim kierownikiem duchowym, Karol zbliżył się do parafii wadowickiej, gdzie został ministrantem i sam zorganizował kółko ministranckie. Potem spotkał się z nim w Krakowie. 1 września 1939 r. był pierwszy piątek miesiąca. Karol przyszedł na Wawel, aby się wyspowiadać. Katedra była pusta. To był ostatni raz, kiedy Karol mógł do niej swobodnie wejść. Została później zamknięta, a zamek królewski na Wawelu stał się siedzibą generalnego gubernatora Hansa Franka. Ksiądz Figlewicz był jedynym kapłanem, który dwa razy w tygodniu mógł odprawić w zamkniętej katedrze Mszę św. pod nadzorem niemieckich policjantów. W tych trudnych czasach stało się jeszcze bardziej jasne, czym dla ks. Figlewicza była katedra, groby królewskie, ołtarz św. Stanisława biskupa i męczennika. Do końca życia pozostał on wiernym stróżem tego szczególnego sanktuarium Kościoła i Narodu, a Karola nauczył wielkiej miłości do katedry wawelskiej, która miała stać się w przyszłości jego katedrą biskupią. Kiedy dnia 1 listopada 1946 r. Wojtyła został wyświęcony na kapłana, nazajutrz pierwszą mszę św. odprawił właśnie tam, w romańskiej krypcie św. Leonarda. Ksiądz Figlewicz był przy nim obecny jako tzw. manuductor.

Mówiąc o źródłach powołania kapłańskiego Jana Pawła II, nie można zapomnieć wątku maryjnym. Nabożeństwo do Matki Bożej w postaci tradycyjnej wyniósł z domu rodzinnego i z parafii wadowickiej. W kościele parafialnym jest boczna kaplica Matki Bożej Nieustającej Pomocy, do której rano przed lekcjami ściągali gimnazjaliści, by uczynić to ponownie po zakończonych lekcjach. Mając 10 lat, Karol zapisał się do szkaplerza u karmelitów na Górce; szkaplerz nosił już przez całe życie. Tam też spowiadał się. Klasztor Karmelitów kształtował jego pobożność maryjną. W Krakowie wstąpił w krąg „Żywego Różańca” w parafii salezjańskiej na Dębnikach, co było związane ze szczególnym nabożeństwem do Maryi Wspomożycielki Wiernych. Już wtedy z pomocą przyszła mu książeczka św. Ludwika Marii Grignion de Montfort, nosząca tytuł: „Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najśw. Maryi Panny”. Z niej nauczył się, że Maryja przybliża nas do Chrystusa, prowadzi nas do Niego, ale pod warunkiem, że przeżyjemy Jej tajemnicę w Chrystusie. Wówczas Karol rozumiał, dlaczego Kościół trzy razy w ciągu dnia odmawia „Anioł Pański”, zrozumiał też, jak bardzo kluczowe są słowa tej modlitwy; „Anioł Pański zwiastował Pannie Maryi i poczęła z ducha świętego… Oto ja służebnica Pańska, niech mi się stanie według słowa twego… A Słowo stało się ciałem i zamieszkało wśród nas…”. Słowa te wyrażają treść zasadniczą największego wydarzenia, jakie dokonało się w dziejach ludzkości. Stąd tłumaczy się pochodzenie „Totus Tuus”. Bierze ono początek właśnie od św. Ludwika Marii Grignion de Montfort. Jest właściwie skrótem pełniejszej formuły zawierzenia Matce Bożej. Tak więc dzięki św. Ludwikowi Wojtyła zaczął na nowo odkrywać wszystkie skarby dotychczasowej pobożności maryjnej, ale niejako z nowych pozycji: na przykład od dziecka słuchał „Godzinek o Niepokalanym Poczęciu Najświętszej Maryi Panny” śpiewanych w kościele parafialnym, ale dopiero teraz dostrzegł, jakie bogactwo treści teologicznej oraz treści biblijnej jest w nich zawarte. To samo odnosi się do pieśni ludowych, chociażby polskich kolęd na Boże Narodzenie, Gorzkich Żalów na Wielki Post, w których osobne miejsce zajmuje dialog duszy z Matką Bolesną. Droga maryjna prowadziła Karola Wojtyłę, w pewnym sensie od dziecka, ale bardziej jeszcze później, kiedy był kapłanem i biskupem, wielokrotnie na „dróżki maryjne” w Kalwarii Zebrzydowskiej. Często tam przybywał, aby samotnie wędrować, omadlając różne sprawy Kościoła, zwłaszcza w trudnym okresie zmagania się z komunizmem.

Znaczną rolę w powołaniu Karola odegrała osoba św. Brata Alberta (Adama Chmielowskiego). Nie był on kapłanem. Na etapie związania się Wojtyły z Teatrem Rapsodycznym, ze sztuką, to postać człowieka pełnego odwagi, uczestnika powstania styczniowego (1863), który w bitwie stracił nogę. Brat Albert był malarzem. Dorobek artystyczny, jaki pozostawił, wskazuje na to, że był to wielki talent malarski. I oto ten człowiek w pewnym okresie życia zrywa ze sztuką, gdyż dochodzi do wniosku, że Bóg daje mu zadanie ważniejsze. Zapoznawszy się ze środowiskiem krakowskich nędzarzy, zbierających się wokół tzw. „Ogrzewalni”, Adam Chmielowski postanawia stać się poniekąd jednym z nich, a więc nie jałmużnikiem przychodzącym z zewnątrz, aby rozdzielać dary, ale człowiekiem, który daje całego siebie, aby tym wydziedziczonym ludziom służyć. Ten porywający przykład poświęcenia znajduje naśladowców. Wokół Brata Alberta gromadzą się mężczyźni i kobiety. Powstają dwa zgromadzenia zakonne ludzi służących najuboższym. Dzieje się to wszystko na początku XX wieku. Brat Albert nie doczekał odzyskania przez Polskę niepodległości. Zmarł na Boże Narodzenie 1916 r. Jego dzieło stało się szczególnym wyrazem polskich tradycji radykalizmu ewangelicznego związanych z duchem św. Franciszka z Asyżu. Dla Karola postać Brata Alberta miała znaczenie decydujące, ponieważ w okresie odchodzenia Wojtyły od sztuki, od kultury i teatru, znalazł w nim szczególne duchowe oparcie i wzór radykalnego wyboru drogi powołania. Jedną z wielkich radości Jana Pawła II było to, że mógł już jako papież wynieść go w szarym habicie do chwały ołtarzy, najpierw przez beatyfikację w 1983 r. na Błoniach Krakowskich, a potem poprzez kanonizację w Rzymie w listopadzie 1989 r. Ksiądz Kardynał Wojtyła, jako młody kapłan, poświęcił Albertowi Chmielowskiemu utwór dramatyczny zatytułowany: „Brat naszego Boga”.

Czas ostatecznego dojrzewania powołania kapłańskiego Karola łączy się z okresem drugiej wojny światowej. Wobec szarzącego się zła i licznych okropności sens kapłaństwa i jego misja w świecie stawały się dla Wojtyły nadzwyczaj przejrzyste i czytelne. Na skutek wybuchu wojny został oderwany od studiów i od środowiska uniwersyteckiego. Stracił w tym czasie ojca, ostatnią osobę z najbliższej rodziny. Równocześnie coraz bardziej jawiło się w jego świadomości światło: „Bóg chce, ażebym został kapłanem”. Pewnego dnia zobaczył to bardzo wyraźnie: był to rodzaj jakiegoś wewnętrznego olśnienia. To niosło w sobie radość i pewność innego powołania. I ta świadomość napełniła go wielkim wewnętrznym spokojem. W kontekście wielkiego zła, jakim była wojna, w jego życiu osobistym wszystko działało w kierunku dobra, jakim było powołanie. Karol nie mógł zapomnieć życzliwości doznanej w trudnym okresie od ludzi, których Bóg postawił na jego drodze: zarówno z rodziny, jak też wśród znajomych i kolegów.

Lata drugiej wojny światowej i okupacji niemieckiej i sowieckiej pociągnęły za sobą ogromną liczbę aresztowań i zesłań polskich kapłanów do obozów koncentracyjnych. W samym Dachau było ich około 3 tysięcy. A były też inne obozy, jak chociażby Auschwitz, gdzie oddał życie św. Maksymilian Maria Kolbe, franciszkanin z Niepokalanowa. Wśród więźniów w Dachau znajdowali się biskupi i kapłani, których Jan Paweł II beatyfikował w Warszawie w latach 1987 i 1999. Jan Paweł II beatyfikował także kapłanów niemieckich: o. Ruperta Mayera SJ z Monachium, ks. Bernarda Lichtenberga, proboszcza katedry berlińskiej oraz ks. Karola Leisnera z diecezji Munster, wyświęconego w obozie w Dachau w 1944 r., który po święceniach zdołał odprawić tylko jedną Mszę św. W pewnym sensie owi męczennicy wprowadzili Karola Wojtyłę na tę drogę, a w świetle ofiary ukazali mu prawdę – najgłębszą, najistotniejszą prawdę kapłaństwa Chrystusowego.

Karol Wojtyła przyjął święcenia kapłańskie 1 listopada 1964 r. , w prywatnej kaplicy biskupów krakowskich. Cały październik był dla niego miesiącem święceń subdiakonatu i diakonatu oraz trzech serii rekolekcji, jakie je poprzedzały. W ceremonii święceń kapłańskich Karola uczestniczyła niewielka grupa jego krewnych i przyjaciół. W czasie śpiewu hymnu „Veni Creator Spiritus” oraz Litanii do Wszystkich Świętych leżąc krzyżem, oczekiwał na moment włożenia rąk. Jest oto chwila szczególnie przejmująca. Później wielokrotnie sprawował ten obrzęd jako biskup, a także jako papież. W leżeniu – prostracji jest coś dogłębnie przejmującego: symbol głębokiego uniżenia wobec majestatu Boga, a równocześnie całkowitej otwartości, aby Duch Święty mógł zstąpić. Tak jak we Mszy św. jest On sprawcą przeistoczenia chleba i wina w ciało i Krew Chrystusa, tak i w Sakramencie Kapłaństwa jest On sprawcą konsekracji kapłańskiej lub biskupiej. Biskup udzielający święceń jest ludzkim szafarzem Bożej tajemnicy. Włożenie rąk jest kontynuacją gestu, jaki stosowano w Kościele pierwotnym ma oznaczenie daru Ducha Świętego, którego się udziela dla określonej misji (por. Dz 6,6; 8,17; 13,1). Tego gestu włożenia rąk użył św. Paweł w odniesieniu do swego ucznia Tymoteusza (2 Tm 1,6; 1 Tm 4,14). Znak ten pozostał w Kościele (por. 1 Tm 5,22) jako skuteczny symbol czynnej obecności Ducha Świętego w sakramencie święceń.

Po święceniach kapłańskich ks. Karol Wojtyła wyjechał na dalsze studia do Rzymu. Pod koniec października 1947 r. odwiedził Ars. Z wielkim pietyzmem zwiedzał stary kościółek – ten, w którym św. Jan Maria Vianney spowiadał, katechizował i głosił kazania. Zdumiewa on przede wszystkim tym, że odsłania potęgę łaski działającej przez ubóstwo ludzkich środków. Księdza Karola szczególnie poruszyła heroiczna posługa konfesjonału proboszcza z Ars. Ten pokorny kapłan, który spowiadał po kilkanaście godzin na dobę, odżywiając się niezwykle skromnie, przeznaczając na spoczynek kilka zaledwie godzin, potrafił w tym trudnym okresie dokonać duchowej rewolucji we Francji i nie tylko. Tysiące ludzi przechodziło przez Ars i klękało przy konfesjonale. Na tle dziewiętnastowiecznego zeświecczenia i antyklerykalizmu świadectwo tego kapłana było wydarzeniem rewolucyjnym. Z zetknięcia się z postacią ks. Jana Vianneya Karol Wojtyła wynosi przekonanie, że kapłan realizuje zasadniczą część swojego posłannictwa poprzez konfesjonał – „stać się w sposób wolny więźniem konfesjonału”. Ksiądz Karol związek z konfesjonałem starał się zachować w czasie pracy naukowej w Krakowie, spowiadając zwłaszcza w kościele mariackim, jak i później jako papież w Rzymie, powracając nieomal symbolicznie co roku w Wielki Piątek do konfesjonału w Bazylice św. Piotra.

Według św. Pawła kapłan jest przede wszystkim szafarzem Bożych tajemnic: „Niech więc uważają nas ludzie za sługi Chrystusa i za szafarzy tajemnic Bożych! A od szafarzy już tutaj się żąda, aby każdy z nich by wierny” (1 Kor 4,1-2). Szafarz nie jest właścicielem. Jest tym, któremu właściciel powierza swoje dobra, ażeby nimi zarządzał w sposób sprawiedliwy i odpowiedzialny. Tak właśnie kapłan otrzymuje od Chrystusa dobra zbawienia, aby je we właściwy sposób rozdzielał ludziom, do których jest posłany. Chodzi o dobra wiary. I dlatego też kapłan jest człowiekiem słowa Bożego, człowiekiem sakramentu, człowiekiem „tajemnic wiary”. Przez wiarę zyskujemy dostęp do niewidzialnych dóbr, które są dziedzictwem odkupienia świata przez Syna Bożego. Nikt nie może się uważać za „właściciela”’ tych dóbr. Są one przeznaczone dla nas wszystkich. Na mocy jednak Chrystusowego ustanowienia kapłan tych dóbr innym udziela.

Powołanie kapłańskie jest misterium. Jest ono tajemnicą „szczególnej wymiany” pomiędzy Bogiem a człowiekiem. Człowiek oddaje Chrystusowi swoje człowieczeństwo, by mógł się on nim posłużyć jako narzędziem zbawienia. Chrystus zaś przyjmując ten dar, czyni człowieka jakby swoim alter ego. Jeśli się nie wniknie w tajemnicę tej „wymiany”, nie można zrozumieć, jak to się dzieje, że młodzieniec słysząc słowa: „Pójdź za mną!”, wyrzeka się wszystkiego dla Chrystusa w przekonaniu, że na tej drodze jego ludzka osobowość osiągnie całą swoją pełnię. Przez co bowiem człowiek spełnia się bardziej niż przez to, że może codziennie składać im persona Christi Ofiarę odkupieńczą, tę samą Chrystus złożył na krzyżu? W tej Ofierze obecna jest z jednej strony w sposób najbardziej dogłębny tajemnica trynitarna, a z drugiej strony jest w niej obecny i zawarty, niejako „zjednoczony” cały wszechświat stworzony (por. Ef 1,10). W Eucharystii bowiem wszystkie stworzenia widzialne i niewidzialne, a w szczególności człowiek, błogosławią Boga, jako Stwórcę i Ojca. Błogosławią Go słowami i czynem Chrystusa, Syna Bożego. Kapłaństwo jest do samych korzeni kapłaństwem Chrystusa. Kapłan sprawując codziennie Eucharystię, zstępuje do głębi tego misterium. Dlatego sprawowanie Eucharystii powinno być dla niego najważniejszym i świętym wydarzeniem dnia i centrum całego życia.