Na lekcję wychowania plastycznego (tak wtedy nazywał się ten przedmiot) przyniosłem rysunek swego domu. „Co on taki ucięty”? – zapytał pan od plastyki. „Bo narysowałem tylko naszą połowę” (mieszkałem w wybudowanym przed wojną bliźniaku). Pan od plastyki cierpliwie wyjaśniał mi niestosowność zademonstrowanej przeze mnie wizji rzeczywistości, odwołując się do przykładu mieszkających w bloku koleżanek. „Co by to było, gdyby namalowały tylko swoje mieszkanie? – słusznie wywodził mój preceptor – musiałoby ono wisieć w powietrzu”. Widok budowanego osiedla towarzyszył mym wędrówkom do szkoły przez ładnych parę lat. Tam też przeżyłem niebywałe zdumienie, że ktoś może nie chcieć przyjąć księdza po kolędzie. Duszpasterskie wędrówki wiodły mnie do luksusowych rezydencji, zagrzybionych ruder, przeciętnych wielkopłytowych „M”. „Zaliczałem” „atrakcje” typu: rozmowy przez domofon, niemożliwe do otwarcia od wewnątrz drzwi, rozmowy na klatkach schodowych, unikanie w ostatniej chwili rozwalenia głową żyrandolu; ale bywałem też wpuszczany na salony, w których z przepastnych foteli dawało się wstać tylko dzięki pełnej mobilizacji sił duchowych i fizycznych. Pamiętam różne domy: w jednych gospodarze zapewniali mnie, że zawsze jestem mile widzianym gościem, w innych bywałem ledwo tolerowanym intruzem. Razu pewnego pani domu dobitnie wyraziła życzenie opuszczenia przeze mnie progów jej domostwa, bo „dzieci chcą już iść spać”. Jeszcze innym razem pan domu, który otworzył mi drzwi w stroju zdecydowanie niekompletnym, na mój widok zamachał gwałtownie rękami i wydawszy serię nieartykułowanych dźwięków rzeczone drzwi zatrzasnął i nie otwarł ponownie, pomimo wytrwale ponawianych przez mnie prób. 

Dziwna to sprawa z domami. Nie ma tu sztywnej reguły. Widziałem miłość, serdeczność i życzliwość w bardzo skromnie urządzanych mieszkankach, ale i w bogato urządzonych willach. Napotykałem na wzajemną nienawiść mieszkańców, zdarzało mi się być mimowolnym świadkiem gorszących awantur, nierzadko z alkoholem w tle, zarówno w walących się ruderach jak i w domach krzyczących o pieniądzach właścicieli jednorodzinnych rezydencji z modnymi wieżyczkami, konieczne z wideotelefonem, strzeżonymi przez ujadające psy.  

Zatem metraż i boazeria czy plastikowe okna  o niczym jeszcze nie przesądzają. Wymowne słowa usłyszałem od znajomej,  której rodzice zbudowali dom jednorodzinny: „Tato budował ten dom właściwie dla mamy. Mama zawsze chciała mieć dom”. W gruncie rzeczy każdy człowiek chce mieć dom, niezależnie od tego, czy może pozwolić sobie na budowę choćby skromnego jednorodzinnego domku, czy też nie. Bo rzecz chyba nie w tym, czy się ma mieszkanie w bloku, obojętnie czy własnościowe czy nie, czy się mieszka w willi w modnej dzielnicy. Można taki dom mieć i nadal „domu chcieć”. 

Charakter mojej posługi sprawia, że stosunkowo często bywam w szczególnych domach: plebaniach księży. I choć to nie są przecież moje „domy”, to jednak czuję się w nich zawsze jak u siebie. Sprawia to pełna serdeczności i ciepła atmosfera, jaka w tych „domach” panuje, choć nie ma tam żadnych luksusów, a czasami bywa bardzo skromnie. Jednak dobrze mi się tam przemieszkuje. To zasługa przebywających w nich ludzi: księży, ich rodziców czy pań gospodyń. Obserwuję ciekawe zjawisko. Ludzie odwiedzający księży także czują się na plebaniach dobrze, bez śladu skrępowania. Jakże wiele zależy od tego, kto w domu mieszka!

Także Franciszek, dla którego klasztorem był „cały świat” i który zasadniczo nie przewidywał dla swej wspólnoty klasztorów, taki dom miał. Była nim Porcjunkula. Mały, kryty słomą domek, a jednak tak bardzo ważny dla Patriarchy. Swoim braciom mówił: „Nigdy nie opuśćcie tego domu. Jeżeli wyrzucą was z niego drzwiami, wróćcie oknem”. Dla Franciszka znaczenie Porcjunkuli polegało na jednym: miał mocne przeświadczenie, że jest to miejsce Boże. I to jest jakoś tak, że dom wtedy jest domem naprawdę i w takiej mierze, w jakiej jest pełen Boga. Dlatego wątpię, czy można być szczęśliwym w domu budowanym w niedzielę, w dodatku z kradzionych materiałów. Nie wróżę szczęśliwego mieszkania ludziom, wieszającym na ścianach swoich mieszkań choćby najpiękniejsze płótna i ozdoby, jeśli brak miejsca na krzyż czy inny symbol religijny. 

I nie w tym również rzecz, że sytuacja na rynku pracy sprawia, że niejeden chciałby w sowim domu trochę pomieszkać, że chciałby się nim nacieszyć. O pięknie i wspaniałości domu naprawdę nie decyduje to, ile się w nim faktycznie przebywa. Przykładem moi współbracia, często całymi tygodniami przebywający z dala od klasztoru, głosząc jedne rekolekcje czy misje po drugich. Bo dom to miejsce, do którego chcę wrócić i do którego wracam zawsze z radością. To właśnie ten mechanizm sprawia, że podejmujemy nieraz męczące, ale jakże radosne i oczekiwane  podróże do rodzinnych domów, jak choćby z okazji świąt nawet wtedy, gdy sami taki dom założyliśmy.  Franciszek owszem, chciał, aby jego bracia głosili pokutę po miastach i wsiach. Ale zarazem chciał, by do Porcjunkuli wracali, by tu odnowić siły, doświadczyć radości i mocy wspólnoty. 

Gdzieś tu tkwi różnica między mieszkaniem a domem. Do jednego i drugiego wracam, w jednym i drugim mogę mieszkać. Tyle tylko, że z mieszkaniem nie wiążę żadnego szczególnego emocjonalnego ładunku. Ono jest, no bo gdzieś ostatecznie trzeba jeść, spać, złożyć swoje rzeczy. Może to tłumaczy potworny wygląd klatek schodowych w wielkomiejskich blokowiskach. Do takiego mieszkania po prostu się wraca. Ale nie z radością; nie tęskni się do powrotu. A do domu tak. Powrót do domu – to ważne wydarzenie, to święto. Nawet jeśli z takich czy innych powodów zdarza się rzadko. To nieważne. Istotne jest to, że cieszę się, że wracam, że tego pragnę. 

Przyjdzie kiedyś chwila ostatecznego powrotu. Do Domu Ojca. I to, jak będę witał chwilę śmierci, czyli powrotu do Tego DOMU, chyba najprawdziwiej powie mi, ile warta była moja wiara.