„Długo się powstrzymywałem, ale w końcu musiałem mu to wygarnąć”; „poniosły mnie nerwy”; „doprowadził mnie do białej gorączki” – tak (i na wiele jeszcze innych sposobów) usprawiedliwiamy niekontrolowany wybuch emocji, po którym zazwyczaj w naszych rodzinach i koleżeńskich kręgach zaczyna na długo panować „spalona ziemia”. Emocje – wszechwładnie niestety panujące w naszych międzyludzkich spotkaniach i rozmowach; zastępujące rozumowanie, cierpliwe słuchanie, nie dopuszczające myśli, że mógłbym się mylić. Mają wiele twarzy: czasami ktoś żałuje wybuchu, bywa, że przeprosi; może być jednak i tak, że dla kogoś emocje mogą stać się sposobem na życie, „metodą” rozmawiania z najbliższymi i obcymi, sposobem podkreślenia swego znaczenia, wartości… Usprawiedliwiamy emocje ciężkimi czasami, mnogością form zła. I nie zauważamy, że kaleczymy się wzajemnie, ranimy, że sobie samym krzywdę robimy. A cóż dopiero, gdy świadomie chcemy kogoś zranić? Z tymi naszymi emocjami to jest chyba jakoś tak jak z zegarkiem. Sami się często bezwiednie „nakręcamy”. Analizujemy na tysiące sposobów zaistniały fakt, z lubością zgłębiamy różne aspekty tego, co się wydarzyło i najzupełniej nie zauważamy, że nic z tego nie wynika oprócz tego, że rujnujemy sobie nerwy. Dlaczego emocje tak bardzo panoszą się w naszym życiu, rozmowach, kontaktach, tylu codziennych sytuacjach? Emocje są raczej skutkiem aniżeli przyczyną. Zdradzają nasz brak pewności, bardzo często są oznaką lęku. Podnosimy głos ze strachu: że nas zagadają, że zakrzyczą, zatupią, że coś przegramy. Czy to nie dlatego mąż krzyczy na żonę, że boi się kompromitującej etykietki „pantoflarza”? Czy podniesiony głos żony nie zdradza aby obawy, że zostanie zepchnięta do roli „kury domowej”, „służącej”? a nasze wrzaski podczas „ożywionych rozmów”, czyż nie świadczą o tym, że nie jesteśmy jednak do końca pewni naszych racji, stąd też krzykiem próbujemy oddalić sytuację, w której rozmówca wykaże nam, że się mylimy?  Jak wiele racji ma święty Jan gdy zauważa, że doskonała miłość usuwa lęk (1J 4,18). 

Emocje odsłaniają prawdę o człowieku. Człowiek opanowany emocjami jest szczery, nie potrafi ani nie chce kontrolować swych słów i zachowań. Jest dogłębnie „sobą”. To dlatego podczas kłótni wywlekamy wszystkie żale, urazy, krzywdy, rzeczywiste lub urojone. Potrafimy wytrzymać nawet długo, gdy jednak sprawa staje na ostrzu noża, to wtedy powiemy wszystko i wiele jeszcze dodamy. Bywają i takie kłótnie, po których niemożliwe jest przywrócenie poprzednich relacji. Wskutek ulegania emocjom kończą się przyjaźnie, dochodzi do rozwodów, relacje pomiędzy rodzicami a dziećmi doznają może nawet nienaprawialnych zniekształceń. Jak wiele racji miał święty Franciszek, gdy doradzał braciom chcącym sprawdzić, jak wiele mają cierpliwości, by rozważyli ile jej mają, gdy ktoś wyprowadzi ich z równowagi. Bowiem mają jej tyle właśnie i ani krzty więcej. 

Dawne mądre katechizmy radziły, by od człowieka opanowanego gniewem uciekać jak od chorego. Zresztą nie bez przyczyny gniew, jako sztandarowy przejaw negatywnych emocji trafił na niechlubna listę wad głównych.  

Ale przecież emocje nie zawsze są czymś złym. Jakże moglibyśmy bez emocji wołać do Boga: „Ojcze”? jakże wykluczyć ze świata naszej modlitwy serce, będące przecież przedmiotem uczuć? Emocjom uległ nawet Zbawiciel. Dlatego prosił, by „jeśli to możliwe, odszedł pod niego ten kielich”. Po ich opanowaniu jest już jednak w pełni pogodzony z wolą Ojca. 

Jak więc to jest z naszymi uczuciami? Dobre są czy złe? Mniemam, że jest jakoś tak, że nie może być takiego wymiaru naszego człowieczeństwa, gdzie Jezusowi byłby wstęp wzbroniony. Trzeba aby Jezus królował w naszym umyśle i uczuciach, w naszej woli i działaniu. Zauważmy bowiem, że bardzo często siedzący na ławie oskarżonych, sądzeni za szczególnie odrażające zbrodnie siedzą ludzie, nie wykazujący nawet śladu jakichkolwiek emocji. I nie da się z kamienną twarzą powiedzieć dziecku czy ukochanej osobie: „kocham cię”. Może być i tak, że kamienna twarz, na której emocje nie goszczą nawet śladowo, będzie oznaką osobowości psychopatycznej. I jakże często spotkanie z Eucharystycznym Jezusem może być bardzo uczuciowe, gdy przychodzimy, aby dzielić z Jezusem naszą radość albo żeby się przed nim wypłakać. Jakże bez uczuć można mówić o doskonałym żalu za grzechu czy chrześcijańskiej radości, będącej wszak owocem Ducha Świętego? 

Czyli zdecydowane „tak” dla emocji, ale nie bezwarunkowo. Mawiał święty Augustyn: „Miłuj i czyń, co chcesz”. I to jest chyba odpowiedź na pytanie, jak ustrzec się negatywnych emocji; jak nie pozwolić im kierować naszymi myślami, słowami i czynami.