„Tyle o nas wiemy, ile nas sprawdzono”, zauważyła swego czasu nasza Noblistka. Ta gorzka prawda sprawdza się niestety aż nader często. I nie potrzeba tu nawet jakiejś sytuacji skrajnej, w rodzaju prześladowania czy wojny. Czasami „sprawdza” człowieka banalna życiowa sytuacja: drobne nieporozumienia, czyjaś rzucona mimochodem uwaga albo okazja który czyni wiadomo kogo. Czyż to na torturach zaparł się Mistrza św. Piotr, a nie przed służącą arcykapłana?
W kulturze gloryfikującej tolerancję, konsensus w społeczeństwie, którego bohaterami są negocjatorzy i tacy, co to „ze wszystkimi potrafią się dogadać” i są przez wszystkich akceptowani – czy jest jeszcze miejsce na hart ducha, na odwagę, na męstwo, na wierność swemu zdaniu i poglądom? Człowiek mający odwagę trwać przy swoim światopoglądzie i publicznie się przyznawać do swoich przekonań, z trudnością tylko będzie obiektem podziwu. Znacznie prawdopodobniejsze jest, że zostanie mu przypięta etykietka „fanatyka”, „ciemnogrodzianina”, czy też padną pod jego adresem zgoła gorsze jeszcze epitety. No chyba że określi się jako „zwolennik tolerancji”. Wtedy to co innego. Czy w bardzo nachalnie promowanej wersji „zgodliwego” chrześcijaństwa, okrojonego do mizernych skądinąd możliwości człowieka; chrześcijaństwa mającego polegać na przyzwoleniu na wszystkie moralne aberracje jest jeszcze miejsce na siłę ducha? Lat temu kilka zapytałem pewnego pana mecenasa, czy jego dziecko, będące wtedy w piątej klasie szkoły podstawowej będzie przychodziło na Msze święte Roratnie Spodziewałem się wszystkiego, ale nie takiej odpowiedzi, że mianowicie udział chłopca w Roratach i wiążące się z tymże udziałem ranne wstawanie mogłoby wybitnie niekorzystnie wpłynąć na system nerwowy chłopięcia. Przezornie nie drążyłem tematu ewentualnych zaburzeń nerwowych latorośli przedstawiciela Wrocławskiej palestry. Nie powinienem był jednak być aż tak bardzo zdziwiony, skoro pewna mamusia rzuciła się jak lwica na siostrę katechetkę, która to siostra (okrutnica!) domagała się od dziecka w drugiej klasie podstawówki, by nauczyło się na pamięć Modlitwy Pańskiej. Umiejętność odmówienia Ojcze nasz z głowy według owej mamy należało traktować jak tytaniczne przedsięwzięcie, które nie dziwiłoby u powiedzmy mężczyzny dwudziestoletniego, dysponującego ponadprzeciętnymi zdolnościami mnemotechnicznymi…
To tylko drobne, ale niestety chyba reprezentatywne przykłady pewnej koncepcji chrześcijaństwa, w którym na żadnym z etapów ludzkiego życia nie ma miejsca na jakiegokolwiek wymogi, nawet na odrobinę wysiłku, nie wspominając już o zaparciu się siebie. Zapominamy, że wśród czterech cnót kardynalnych, a więc mających zasadnicze znaczenie dla naszej wiary jest również męstwo. Ono jest także darem Ducha Świętego. Jest nie tyle cnotą, ile raczej warunkiem praktykowania każdej cnoty w ogóle. Czy w potocznym obrazie świętego Franciszka, swoistego „eksperta” od ekologii, miłującego wszystkie zwierzęta i roślinki dostrzegamy ogromnie wielki ładunek odwagi i siły ducha? Już sama jego miłość do – najdelikatniej rzecz ujmując – przeżywającego niekoniecznie najbardziej świetlane w swej historii chwile Kościoła wymagała od niego wielkiej duchowej odwagi. Znaczenie łatwiej było przecież zrobić karierę „odważnie” piętnując niedomagania ówczesnego Kościoła. Powodzenie i poklask ludzi byłyby murowane. Czy obok autora „Pieśni Słonecznej” i kaznodziei słuchanego przez ptaki dostrzegamy również ascetę, pragnącego towarzyszyć Mistrzowi w jego ubóstwie i cierpieniu? Czyż praktykowane przez niego „najwyższe ubóstwo” byłoby możliwe, gdyby patriarcha nie był człowiekiem wielkiej duchowej siły i męstwa? A przecież inaczej nie zrozumiemy, dlaczego oddał ojcu nawet szatę w obecności biskupa Asyżu, nie pojmiemy jego umiłowania ubóstwa i prostoty, niezrozumiałe pozostaną dla nas stygmaty i zagadką będzie żywotność założonej przez niego rodziny zakonnej. Śpiewał kiedy popularny kabareciarz bynajmniej nieśmieszną piosenkę o Westerplatte. Śpiewał o poloniście uczącym za głodową pensję, o lekarzu, któremu doradzał by spruł kieszenie w lekarskim fartuchu, choć bierze szef – profesor; zachęcał abstynenta by „trwał”; zapewniał, że „Westerplatte broni się jeszcze” choć na koniec niepokojąco pytał: „Jak długo jeszcze?”.
Dlaczego tak mało w naszej wierze odwagi, hartu i męstwa? Przyczyną numer jeden jest zapominanie. Zapominamy mianowicie o Jezusie, o Jego przestrodze: „Beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5). I o własnych siłach chcemy stawać na wysokości Ewangelicznego zadania. Sądzimy, że wszystko zależy od naszych sił, od naszej dobrej woli. Tymczasem to zupełnie nie tak. Mężnym może być tylko ten, kto trzyma się krzepko dłoni Jezusa i nigdy, ani na jedną chwilę nie wypuszcza Bożej dłoni ze swej ręki. Wtedy zaś jest tak, jak mówił święty Paweł: „Wszystko mogę w tym, który mnie umacnia” (Flp 4,13). Toteż nasze tchórzostwo, obłudnie maskowane tolerancją, szacunkiem dla cudzych przekonań, jest często zwyczajnie owocem naszej pychy; przekonania, że o własnych siłach mogę być dobry. Toteż nigdy dość przypominania, że męstwo jest darem, darem Ducha Świętego, darem owszem par excellance męczenników, ale czyż nie męczeństwem jest całe nasze życie? Przecież wierność Ewangelii na pewno narazi nas na krytykę, takie czy inne zarzuty, kpiny, może nawet odrzucenie. Jeśliby miało być inaczej to będzie to znak, że to była jakaś nasza prywatna wersja Ewangelii. Swoista wersja „light”, czyli lekka. Ale ona nikogo nie zachwyca. Tylko chrześcijaństwo w swej wersji heroicznej jest piękne i zachwycające. Taki chrześcijanami chciejmy być.