To bardzo nieszczęśliwe słowo. Kojarzy się jednoznacznie negatywnie. „Nie chcę jałmużny” – najzupełniej słusznie protestuje nauczyciel, pielęgniarka czy jeszcze inny pracownik nieszczęsnej „budżetówki”. „Czy mam pójść żebrać?!” – wykrzykuje swoją rozpacz takim retorycznym pytaniem ktoś inny. Przez szacunek dla Świętego Imienia Bożego nie przypomnę jeszcze innej potocznej formy domagania się uczciwej płacy za takąż płacę. Swoją drogą nie bardzo rozumiem, dlaczego uczciwa płaca miałaby niby wykluczać możliwość posługiwania się pięknym staropolskim i głęboko chrześcijańskim podziękowaniem „Bóg zapłać”. Rozumiem że znacznie bardziej na czasie jest amerykańsko-angielskie „thank’s”. Swego czasu Polak lubił to, co wymyślił Francuz, teraz zaś już nie tylko lubi, lecz wręcz uwielbia wszelkie pomysły mieszkańców innego kraju…

Ileż to razy słuchałem pytań o cenę Sakramentów, w tym również Najświętszego Sakramentu. Nie podejrzewam pytających o bluźniercze zamiary, raczej domniemywam tu brak głębszej refleksji nad swoją wiarą. I te porozumiewawcze miny, towarzyszące formalnościom w kancelarii parafialnej. Jednym z najważniejszych świadectw wiary, jakim obdarowali mnie moi Rodzice, był sposób, w jaki moja Mama w pełen szacunku acz zdecydowany sposób pokonała opór księdza proboszcza, wzbraniającego się przed przyjęciem ofiary kolędowej. Ksiądz proboszcz skapitulował…  

Dlaczego właściwie tak trudno przychodzi wielu ludziom składanie ofiary? Tak sobie myślę, że to nie jest problem dawania, lecz raczej przyjmowania. Dziś coraz trudniej przychodzi nam przyjmować dobro. Może to pozostałość dawnych czasów, gdy kupić to można było ocet, a całą resztę się załatwiało? Może to wpływ naszych czasów, gdy kupić można wszystko, łącznie z bronią i narkotykami, problemem zaś pozostaje jedynie cena? To, że „mnie było stać”, że to „za moje ciężko zarobione pieniądze”, nieważne, że często w niedzielę, że kosztem rodziny, staje się źródłem dumy i prestiżu. Sposobem na dowartościowanie. W cywilizacji która uważnie kontroluje metki, która na pamięć zna ceny samochodów i kafelków, coraz bardziej kurczy się przestrzeń dla przyjmowania czegoś, co jest ofiarowane z miłości, ot tak, za nic, bez powodu, bez sugerowania, że wypadałoby się zrewanżować. Świetnie widać takie myślenie w podchodzeniu na przykład do małżeństwa czy wychowywana dzieci. „Przecież pracuję na ciebie; żebyś miała lepiej” – wyjaśnia mąż żonie przyczyny przedłużających się nieobecności w domu i wieczorne powroty z podejmowanej najzupełniej dobrowolnie pracy. „Miał, miała wszystko, a tu taki wstyd” – żalą się rodzice, którym hołubione dzieci zafundowały bardzo czasami zimny prysznic. Bo też miłości, czasu dla współmałżonka, dziecka, serdeczności i zrozumienia kupić nie sposób. Można je tylko ofiarować za darmo – czyli w jałmużnie. I tylko w taki sposób można je przyjąć: wiedząc że się mi to nie należy, że się na to nie zasłużyło ani że nie ma nawet takiej potrzeby. Pamiętam scenę na schodach szkolnego internatu. Było to już po maturze. Kilka tygodni wcześniej z delegacji w Turcji wrócił mój Tato. Przywiózł rodzeństwu i mnie kurtki ze skóry, jeden z czołowych obiektów marzeń mego pokolenia nastolatków. Kolega z młodszej klasy widząc mnie w ciemnozielonej (jak dziś pamiętam!) „skórze” od razu wydedukował: „Za maturę rodzice kupili ci skórę”. I jak tobie Maćku wytłumaczyć, że nie, nie „za maturę” ani w ogóle „za coś”. Że powód był inny, zupełnie inny – miłość Taty. Ale żal mi Ciebie, jeżeli rodzice robili Tobie kosztowne prezenty tylko wtedy, jeśli „Byłeś grzeczny”, obojętnie, na czym by ta grzeczność miała polegać. Jedyną nagrodą, jaką doskonale pamiętam z dzieciństwa były samochodziki, kupowane mi przez Mamę na osłodę wizyty u dentysty, w dziś już niemal prehistorycznych czasach wolnoobrotowych wiertarek. Niestety, radość z powiększania się kolekcji samochodzików nie zdołała przyćmić katuszy borowania, i do dziś nawet połączone siły znieczulenia, – „powinno się dobrze znieczulić, proszę Ojca, kupiłam we Wrocławiu silniejszy środek” – najnowszej generacji wiertła i chabrowych oczu Pani Doktór nie są w stanie tego stanu rzeczy zmienić.

Zastanawiam się, dlaczego święty Franciszek, który mógł przecież liczyć na przyzwoite grono bardzo majętnych, mówiąc współczesnym językiem „sponsorów”, obok wynagrodzenia za pracę właśnie z jałmużny uczynił jeden z filarów istnienia swej braterskiej wspólnoty. Do tego stopnia, że surowo skarcił brata, który nie chciał chodzić po kweście. Może to dlatego, że Patriarcha rozumiał, jak wielkim dobrodziejstwem jest jałmużna dla tego, kto jej udziela? Że dostrzegał to, że jest ona zwyczajnie potrzebna średniowiecznemu społeczeństwu i że zawsze będzie ważna, dziś zaś może, w naszych czasach oceniających wszystko i wszystkich prawie że wyłącznie według siły nabywczej – wręcz konieczna? W Ewangeliach, Greckie „elemosiné”, tłumaczone jako jałmużna oznacza litość, czyli coś bardzo pięknego. Litość jest przecież bardzo mocno związana z miłością i miłosierdziem. To tylko dla nas jest ona synonimem pogardy. Gdy mówimy, że nie chcemy litości to mamy zazwyczaj na myśli ucieczkę właśnie przed pogardą. Ale to nie tak. Litość odczuwał sam Boski Zbawiciel. Święty Piotr zapamiętał, że Jezus „zlitował się” nad Swymi słuchaczami, głodnymi Jego nauki, ale także chleba powszedniego (por. Mk 6,34). Jałmużna zatem to jedna z wielu okazji do obdarowywania się miłością. W jałmużnie, czyli z miłości, można ofiarować, owszem, konkretną materialną rzecz, pieniądze, ale także czas, dobre słowo, życzliwy uśmiech, obecność. Tak więc dla Franciszka chodzenie po kweście to swoiste budzenie w ludziach ich zdolności do dawania, ale także szkoła otrzymywania miłości. Kapitalnie sens jałmużny analizuje Guareschi w jednej ze swych powieści o wojowniczym proboszczu i równie bojowo nastawionym syndyku. W jednej z powieści o Don Camillu i Pepponem jest taka scena: Peppone spotyka braciszka chodzącego po kweście i dosyć grubiańsko doradza zakonnikowi, by wziął się do roboty. Początkowo jest zadowolony z siebie, potem jednak  ”coś” nie daje mu spokoju. Wyrusza w „pościg” za braciszkiem, wręcza mu, owszem, hojną jałmużnę, a na koniec stanowczo domaga się obrazka, rozdawanego przez franciszkanina jako pamiątka ze spotkania w duchu Ewangelicznej miłości. Jałmużna uwalnia w człowieku przestrzeń, bez której człowiek zwyczajnie się zatraca. Jest to przestrzeń dla tych dóbr, których nie można kupić za żadne skarby świata. Bo człowiek, żeby normalnie żyć, móc odczuwać szczęście, doświadczać bycia kochanym i ze swej strony kochać, musi chcieć i potrafić dać coś za darmo, bezinteresownie a nawet bez powodu. Czy my to jeszcze potrafimy? Coś nam, pieczołowicie zdrapującym cenę z prezentów którymi chcemy kogoś obdarować, z tego ducha mimo wszystko zostało. Z drugiej jednak strony, jak często zastanawiamy się, jaka to okazja sprawiła, że zostaliśmy czymś obdarowani? Czy drobiazgi dane ot tak, bez powodu, nie budzą w nas zażenowania? Ile jest w nas ducha bezinteresowności, bez której nie ma życia? Słuchając życzliwych zresztą komentarzy na temat wyglądu i „wrażeń z jazdy” samochodem, którym się poruszam (Fiat 126p, a bo co?) pytam swoje dawne podopieczne: „Czy chciałybyście mieć ze mną cokolwiek do czynienia, gdybym poruszał się najnowszym modelem Mercedesa i fundował wam nie wiem jakie frykasy w najlepszym knajpach?”. Niewiasty owe, jako należące do tej złośliwszej połowy rodzaju ludzkiego niezmiennie odpowiadają: „Nooooooooo!), ale w gruncie rzeczy rozumiemy się znakomicie, że marka samochodu nie ma tu akurat żadnego znaczenia. I jeśli wspólnie przydaliśmy trochę dobra, jeżeli razem zrobiliśmy coś dla Królestwa Niebieskiego, to przecież właśnie w duchu jałmużny, czyli bezinteresownie dawanego i otrzymywanego czasu, umiejętności i wysiłku. 

Podziwiam  genialną intuicję świętego Ojca Franciszka, z jakim odczytał on sens jałmużny, którą nie bez powodu przecież katechizm zalicza obok modlitwy i postu do „najprzedniejszych uczynków chrześcijańskich”. Jałmużnę nazywa święty Ojciec nasz Franciszek „stołem Bożym”. Bo temu, kto jałmużnę daje, obiecane jest miejsce za stołem w Królestwie Niebieskim, bo przecież „Jałmużna uwalnia od śmierci i oczyszcza z każdego grzechu” (Tb 12,9).