Odwieczne marzenie ludzi, którzy może niekoniecznie weszli już w jesień życia, lecz nad których życiem kładzie się już ostrzegawczo smuga cienia, zapraszając do pierwszego poważnego bilansu zysków i strat. Czegoż to nie robiono w przeszłości i obecnie, by chociaż jeszcze przez jakiś czas być młodym. Poppea, małżonka Nerona, zażywała kąpieli w oślim mleku, Goethe zaś, choć z jednej strony dumnie oświadcza: „Czegom w młodości pragnął, tom na starość posiadł” ,to jednak swemu Faustowi każe oddać duszę diabłu w zamian za jeszcze jedną młodość. A dziś? Jeśli tak dalej pójdzie, to przedłużanie młodości stanie się gałęzią nauki i to jeszcze jak społecznie użytecznej. Może będzie się nazywała „juwenologia”? łatwo mi pisać o młodości, bo swego czasu pewien podwożony przezemnie nastolatek, wsiadając do prowadzonego przez mnie klasztornego malucha (ech ta młodość, co lekceważy sobie niebezpieczeństwo) pozdrowił mnie gromkim „siema!”, co jak mi wiadomo, uchodzi za pozdrowienie w wyjątkowo dobrym tonie wśród „przyszłości narodu”. Zdarzenie to pozwoliło mi z nutką wyższości słuchać opowiadania mego starszego raptem o kilka lat współbrata, który razu pewnego wybrał się ze studentami w góry. W górach, jak to bywa, turyści wymieniają między sobą uprzejmości. Studenci z grupy rzeczonego współbrata byli witani naturalnym w tego typu sytuacjach „cześć”. Do mego zaś współbrata w świętym Franciszku młodzi i niewątpliwie dobrze wychowani ludzie zwracali się z równie naturalnym „Dzień dobry”. Na liście rzeczy posiadających zdolność natychmiastowego wyprowadzania mnie z równowagi (nie jest długa, zaledwie kilkanaście pozycji) jest także pewien styl, w jakim ludzie młodzi mówią o tych, którzy przeżywają jesień życia. Na swój prywatny użytek nazywam go mentalnością „kryptozwolenników eutanazji”. Bo dla mnie każdy, kto mówi o „starych i przygłuchych dziadkach i babciach”, również tych w habitach, jest nieświadomym (przynajmniej jako niepoprawny optymista chcę wierzyć, że nie chodzi tu o świadomą prezentację własnych rzeczywistych poglądów) zwolennikiem eutanazji. Rozdrażnieniu, jakie odczuwam słuchając tego typu enuncjacji towarzyszy także wewnętrzny ból. Jakby rana, wyrządzana ludziom, którym Pan dał dożyć sędziwych lat uderzała rykoszetem także we mnie. Ale w tej mieszance doznań jest także zdziwienie. Bo ja dziwię się, że kogokolwiek z ludzi młodych mogą denerwować nieszkodliwe przecież (i czy naprawdę aż tak uciążliwe?) dziwactwa naszych seniorów. I czy to nie jest aby tak, że najbardziej wyprowadza nas z równowagi to, co wyprawiają ludzie w kwiecie wieku albo zgoła nasi rówieśnicy?  Tym szczerze, choć głupio zdenerwowanym ludziom mam ochotę powiedzieć, że wnioskując po ich obecnie prezentowanej marudności, sami mogą się stać realnym krzyżem dla innych. Pomijając już to, że nie ma żadnej gwarancji, że sędziwych lat dożyją…

Niejedno kazanie zdarzyło mi się już powiedzieć pod wpływem gniewu na mentalność wszech panoszącej się antykulturze gloryfikacji młodości. Zwłaszcza jeśli zdarzało mi się z niesmakiem wysłuchiwać rad, że „nie ma się co wysilać dla starych, bo albo przygłusi, albo nie zrozumieją albo jeszcze nie wiem co…”. a ludziom w jesieni życia pokazuję Ojca Niebieskiego, dla Którego, jako Władcy i Stwórcy czasu, nasze ziemskie kategorie młodości i starości są po prostu śmieszne. Piszę te słowa znowu jako niepoprawny optymista, bo wypada się modlić, by tak pokrętnie rozumujący nie ściągnął na siebie gniewu Przedwiecznego. 

Rozważmy, ilu wśród bohaterów Biblijnych Ksiąg jest ludzi ogromnie posuniętych w latach? Ludzi na życiowej „emeryturze”, takich, którzy sądzą, że przeżyli wszystko. Tacy są Abraham, Mojżesz, święty Piotr, który czegoś tam na rybołówstwie śródlądowym jednak się dorobił („Oto my opuściliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą!”). żeby opuścić wszystko, trzeba najpierw coś zgromadzić…

Tymczasem największa przygoda życia, to co stało się przyczyną reorientacji ich życiowej postawy i mentalności staje się ich udziałem już mało że w starości: wręcz u kresu życia! Bez Bożego zaproszenia (będącego propozycją porzucenia nie tylko jakiejś życiowej stabilizacji, lecz dorobku całego życia, no bo jak wielka mogła być karawana, z którą z Ur Chaldejskiego wyruszył Abram?) o Mojżeszu  wiedzieliby tylko uczeni Egiptolodzy, co najwyżej powstałby może łzawy romans, osnuty na tle jego perypetii a o Abrahamie można by poczytać tylko na glinianych tabliczkach, zaś grono czytelników byłoby nieco zawężone do ludzi władających językiem Akkadyjskim…

Cała moja sympatia do Indian, których dla mojego pokolenia (ależ to dumnie brzmi!)  uosabiał Koczis (już nie pomnę relacji wiążących wodza Apaczów ze „Złamaną Strzałą”, choć nie dam głowy, czy nie był to po prostu tytuł serialu oglądanego z zapartym tchem w niedzielne popołudnia) i Winnetu, nadal żywy dzięki anegdotom (Sorry Winnetu, ale business is business), ewentualnie Tehawanka, bohater uroczej trylogii Szklarskiego „Złoto Gór Czarnych” wygasła z chwilą gdy przeczytałem o eutanazji „alla Indiana”. Otóż Indianie swych starców zmuszali do wejścia na drzewo, po czym owym drzewem mocno trzęśli. Jeżeli starzec zdołał się utrzymać, pozwalano mu żyć. Do następnej próby… Jeżeli nie, dobijano go pałkami. Odkąd o tym przeczytałem przestałem się dziwić, że jedynym trwałym wkładem Indian do skarbnicy ogólnoludzkiej kultury jest kajak. Z tych samych powodów, choć jako niegodny brat mniejszy staram się usilnie być bratem wszystkich, nie ronię łez nad niedolą wodza Zulus ów – Szaki. A moje łzy obeschły momentalnie, gdy mój krajan, ewangelizujący w Tanzanii opowiedział mi o eutanazji „alla Africana”. Otóż Masajowie na przykład wyganiają ludzi starszych w busz, skazując ich na nieludzką śmierć z wyczerpania i głodu. 

Nie bez kozery wszystkie wielkie cywilizacje istniały setki lat i pozostawiły po sobie imponujące ślady kultury materialnej, miały – wszystkie bez wyjątku – jedną cechę wspólną – ogromny szacunek dla siwizny. Szacunkiem tym otaczano Greckich archontów, Chaldejskich Magoi i Rzymskich Senatorów. I szacunek ten był rękojmią trwałości tych kultur. Bo człowiek sędziwy pamięta. Pamiętając zaś, potrafi dostrzec związek przyczyny i skutku oraz pewne prawidłowości zachodzące pomiędzy zjawiskami nawet bardzo odległymi w czasie. Ludy które doszły do wniosku, że opłaca się, mówiąc brzydko „zainwestować” w pozornie nieproduktywnych starców, nie musiały zaczynać wszystkiego od nowa, gdy dorosło kolejne pokolenie ludzi będących w stanie utrzymać w ręku dzidę czy uderzyć pracowicie łupanym wcześniej kamieniem. Mogły planować, budować na już istniejącym fundamencie. To i tylko to uczyniło wielkim Egipt, Rzym i Grecję, nie zaś to, czy w pobliżu było pod dostatkiem słodkiej wody. Bo w Mississipi, Missouri i Potomac nie zaczęły płynąc dopiero od przybycia „bladych twarzy”, a jednak to nie wystarczyło. Sorry, Winnetou… to dlatego właśnie nie ma co zbyt szybko sięgać po chusteczkę, czytając o strasznej śmierci chłopców wyśmiewających proroka Elizeusza, rozszarpanych przez dwa niedźwiedzie (por. 2Krl 2,23-25). Tekst pewnie budzi grozę, ale też stawką jest samo być albo nie być narodu: on nie może istnieć bez zagwarantowania absolutnego, nienaruszalnego, pozostającego poza wszelkimi wątpliwościami szacunku dla ludzi pamiętających, ludzi starych. 

Franciszek to człowiek relatywnie młody. Żył wszystkiego 45 lat. Według naszej rachuby, odchodzi w pełni sił twórczych. Jednak to, co najważniejsze – nawrócenie – dokonuje się w czasie jego młodości, w okresie dla którego zarezerwowana jest możliwość popełniania błędów, do opłakiwania u schyłku życia. (Swoja drogą na czym polega gwarancja, że będzie się miało czas na opłakiwanie młodości?). Franciszek słucha Ewangelii o rozesłaniu Apostołów w święto świętego Macieja, 24 lutego 1208r. Ma wtedy 18 lat! Nie uważa jednak, że „ma jeszcze czas”. Wielkość (a może już wtedy świętość?) Franciszka polega na tym, że potrafi ustrzec się tego, co w młodości najbardziej odpychające: buty i pełnego pogardy dla starszych przekonania, że świat zaczyna się  ode mnie, że się wie najlepiej. Właśnie ta buta uczyniła życiowymi bankrutami uczestników rozpoczętej na uniwersytecie w Berkeley niesławnej rewolty roku 1968. Franciszek ma natomiast w sobie coś, co w młodości jest na wagę złota: pokorę. Cnota to tym u niego chwalebniejsza, że przecież ma rację: Kościół istotnie potrzebuje odnowy. On widzi rozwiązanie: żyć tak, jak Jezus i Jego Uczniowie. Cóż można zarzucić takiemu rozwiązaniu? Franciszek jednak dopuszcza myśl, że może się mylić. I to jest wielkie! Bo młodość ma to do siebie, że jest nieomylna i nieśmiertelna. To między innymi dlatego wśród zwolenników tak zwanej eutanazji nie ma ludzi, którzy wkroczyli w jesień życia. Franciszek w pełni korzysta z przynależnego młodości prawa do eksperymentowania i popełniania błędów (byle była przynajmniej wola ich naprawienia!). Po krótkim flircie z ideą „sprawiedliwości społecznej”, którą rozumie jako zabieranie bogatym i dawanie biednym, a co, jak wiadomo jest najpewniejszą drogą do nędzy całych społeczeństw, kiedy to po prostu weźmie z ojcowskiego sklepu belę sukna by pieniądze ze sprzedaży rozdać ubogim, będzie szukał życiowego powołania w życiu pustelniczym (nigdy zresztą nie porzuci do końca tej myśli). Wreszcie znajdzie swą drogę do Jezusa w głoszeniu ludziom pokuty.

Tyle już „nakrzyczałem” na młodość, również własną: od czasu do czasu, nie za często, zdarza mi się zadziwić, jak mogłem być czasami taki głupi. Ale to jednak znak, że mądrzeję, bo wszak podstawą filozofii, która etymologicznie jest „umiłowaniem mądrości” jest zdziwienie… jednak przynajmniej starałem się po sobie posprzątać. 

Młodość, jeśli przeżywana z Jezusem, może być niezwykle fascynującym okresem prawdziwego wzrastania. Młodość to czas szukania, przeżywania przygód, to taki czas, w którym wszystko smakuje mocniej, inaczej. Jest przywilejem młodości porywać się na to, co niemożliwe i chcieć przełamywać to, co zostało urzędowo uznane za nieprzełamywalne. Ideałom młodości dochowuje się wierności przez całe życie, albo nie były one ideałami. Przyjaźń z tym co godne i sprawiedliwe, słuszne i zbawienne zaczyna się w młodości, choć do nawrócenia może dojść i na łożu śmierci. Franciszek jest młody duchem. Jest młody młodością, której nie sposób zamknąć w żadnym przedziale wiekowym. To jest taka młodość, o jakiej pisze Wieszcz w „Konradzie Wallendrodzie”: „Młodości! Jakże wielkie twe ofiary! Jam miłość, szczęście, jam niebo za młodu umiał poświęcić dla sprawy narodu, nie z  żalem, lecz z męstwem!”. Istotnie, „ofiary” Franciszka były tak wielkie, że dla jemu współczesnych aż niezrozumiałe. Dlatego nazywany jest „Bożym szaleńcem”. Ale, jak pisze Staff, „Bo coś w szaleństwach jest młodości, wśród lotu wichru, skrzydeł szumu, co jest mądrzejsze od mądrości i rozumniejsze od rozumu”. Mądrość i rozumność Franciszka jest inna, niekoniecznie lepsza. Świętość jest możliwa w każdym stanie. Ale zawsze jej warunkiem będzie młodość ducha, taka, co to niczego się nie boi i nie żałuje. Bogaty Młodzieniec z Ewangelii (por. Mk 10,17-22) był jednak psychicznym i religijnym starcem. Natomiast Nikodem, Józef z Arymatei i tylu innych są jednak bardzo młodzi duchem. Bo młodość to umiejętność tęsknienia, to przekonanie, że jest jeszcze dużo do zrobienia, że najpiękniejsze jest jeszcze przed. 

Oczywiście bycie młodym ma także swoją cenę. I mam doprawdy mieszane uczucia, kiedy na ten przykład, podczas „Wakacji z Bogiem” na Górze świętej Anny animatorki z dwuznacznym uśmiechem (byłażby to złośliwość?) pokazując na mnie tłumaczą patrzącym z niedowierzaniem rodzicom, że „to jest właśnie ten ksiądz, który organizuje Wakacje”…