Szczęśliwy, kto ją odczuwał. Ma sobie czego gratulować. Odczuwać nostalgię za obecnością drogiego sobie człowieka, za jakimś wydarzeniem, czasem, miejscem, to znaczy doświadczyć w życiu jakiegoś ogromnego, uszlachetniającego dobra; nostalgia, choć wiąże się z nieuniknionym smutkiem i z zadumą, jest przecież w gruncie rzeczy radosnym znakiem, że moim udziałem stało się coś niezwykłego i wartościowego. Zauważmy, że nostalgia nie pojawia się w związku z jakimś bolesnym, smutnym, czy choćby tylko nieprzyjemnym wydarzeniem. Przeciwnie, o tego rodzaju sytuacjach chcielibyśmy – choć to niemożliwe, gdyż nie panujemy nad naszą pamięcią – jak najszybciej zapomnieć. Nostalgia pojawia się wyłącznie w związku z dobrem i jest w nas znakiem jakiejś pierwotnej wobec wszystkich innych sytuacji i wydarzeń tęsknoty za Bogiem, Który dla świętego Franciszka jest „Dobrem, Całym Dobrem i Najwyższym Dobrem”. Nostalgia uszlachetnia. Czują ją tylko „umysły poczciwe”, jak to trafnie i zwięźle ujął Książę Biskup Warmiński. Jest swego rodzaju kontem bankowym, absolutnie bezpiecznym, bo przechowującym aktywa w naszym sercu. Do tego skarbca można sięgać na dobrą sprawę nieograniczoną ilość razy, czerpiąc ze wspomnień całymi garściami otuchę, radość, dumę ze swych dokonań, nadzieję że to, co przede mną, będzie jeszcze piękniejsze. Średniowieczni mistrzowie wiary wyjaśniali tę prawidłowość wskazując, że „bonum est diffusivum sui”, że jest dobro z samej swej natury rozszerza się we wszystkich kierunkach. Nostalgia ratuje przed depresją, zniechęceniem, utratą poczucia własnej wartości; ona nie pozwala się poddać, ale też gani chęć spoczęcia na laurach. 

Może dlatego chętnie poddajemy się dobroczynnemu działaniu nostalgicznego nastroju, na ogół chętnie uczestnicząc w szkolnych zjazdach koleżeńskich, odwiedzając rodzinne strony, przeglądając rodzinne albumy. Wysilamy pamięć żeby przypomnieć sobie przezwisko strasznego woźnego czy też jak przydomek pani od fizyki. Nostalgia mówi nam, że w naszym życiu działo się jakieś dobro, nawet jeżeli wtedy tego nie pojmowaliśmy. Są takie rzeczy, które zaczynamy sobie cenić bywa że i po wielu latach, albo nagle odkrywamy, jak bardzo były w naszym ważne i potrzebne. Jest też szczególny rodzaj nostalgii: to ten, w którym jej przedmiotem jest jakieś szczególnie intensywne doświadczenie Boga. Kiedyś pewna Pani, bardzo skądinąd życzliwa i sympatyczna, żyjąca długie lata w związku tylko cywilnym, kiedy już za natchnieniem Bożym postanowiła wspólnie z małżonkiem zaprosić Jezusa do swego życia, wyznała mi: „Bo ja już, proszę Ojca, nie mogłam wytrzymać bez Komunii świętej”. I tak sobie myślę, że pretensje i ataki wielu ludzi, którzy związali się powtórnym małżeństwem cywilnym też są w gruncie rzeczy jakąś formą nostalgii, tyle że tłumionej i odpychanej, no bo „nic takiego się nie stało”, bo „się przecież kochamy”. Nie bez przyczyny nasza nostalgia kieruje naszą pamięć i myśl w stronę dzieciństwa i młodości. To jest przecież według psychologów religii czas najintensywniejszego życia religijnego, z kamieniem milowym w postaci Pierwszej Komunii świętej i – w mniejszym stopniu – Sakramentu Bierzmowania. Potem, przez resztę życia, naprawdę szczerze śpiewamy w kościołach „Być bliżej Ciebie chcę”; jednak naszemu chceniu często brakuje dziecięcego entuzjazmu. A może to jest raczej kwestią tego, że z czasem naszej wierze ubywa dziecięcego zadziwienia i zachwytu a w ich miejsce bezceremonialnie wciska się zblazowana nuda? I tylko nie wiedzieć czemu w kościele w rodzinnej parafii coś nas dziwnie łapie za gardło; długo nie wypuszczamy z rąk pamiątki naszej Pierwszej Komunii świętej, której za nic w świecie nie damy zdjąć ze ściany, nawet jeżeli nie jest pod kolor…

I czymże jak nie nostalgią za bliskością Boga wytłumaczyć niepojęte dla domowników swoiste „chcenie śmierci” u ludzi będących już w podeszłych latach? Czy to tylko znużenie niedogodnościami wpisanymi w jesień życia? Myślę że nie. Nie doceniamy jednak siły instynktu samozachowawczego, którzy rozkazuje żyć za wszelką cenę. To raczej jakieś najgłębsze (i słuszne!) przekonanie, że rzeczywistość otwierająca się za progiem nadziei, czyli za wiecznością, nieskończenie przewyższa przyjemnostki tego świata.

Ktoś pięknie powiedział, że Franciszek umarł z miłości do Chrystusa. Myślę, że autor tych słów dotarł do sedna duchowości Serafickiego Patriarchy. Choć przemierzał on Italię wzdłuż i wszerz, to jednak zawsze z radością wracał do „swoich miejsc”: Porcjunkuli,  Alwernii, Gargano. I wciąż tęskni za Chrystusem. I tak sobie myślę, że tak wielka była jego nostalgia, że Pan dał mu stygmaty, żeby z tej tęsknoty za zjednoczeniem z Nim nie pękło mu serce. Na tej samej chyba zasadzie ludzie opuszczający rodzinne strony zabierają ze sobą garść rodzinnej ziemi. Ona jest ich prywatnym stygmatem, znakiem, że nie są znikąd, że mają swoje korzenie, swój początek. 

Popatrzmy że Franciszek nie odczuwa nostalgii za domem rodzinnym, gdzie przecież był kochany i gdzie doznawał troskliwej i czułej opieki. Nie wraca także sercem do rycerskich przygód, w których nie było przecież nic złego. On czuje, że jego przeszłość nie jest warta nostalgii, bo nie była do końca wypełniona Bogiem. Nostalgię zaś można odczuwać tylko za tym, co w naszym życiu było od Boga. Dopóki Franciszek sam jest scenarzystą i reżyserem swego życia, nie dzieje się w nim nic szczególnego. Dopiero życie które Pan mu objawił obfituje w chwile jedna piękniejsza od drugiej. To dlatego Franciszek z tęsknotą czekał na chwile, kiedy będzie mógł w samotności być tylko z Jezusem i dla Jezusa. Tylko doznając nostalgii za Bogiem można z radością witać „siostrę śmierć”, skoro ona niczego nie odbiera, a jedynie pozwala już wiecznie żyć tym, za czym się tu na ziemi tęskniło. Gdy człowiek odczuwa nostalgię za „Bogiem żywym”, gdy pyta z tęsknotą pyta: „Kiedyż więc przyjdę i ujrzę oblicze Boże?”, wówczas potrafi z dystansu, a więc lepiej i dokładniej oceniać ziemskie wartości. 

Bo to przecież chyba o to w życiu chodzi, by mieć parę takich chwil, dla których warto było nawet bardzo się natrudzić; by zaznać czegoś, co z nawiązka zrekompensuje wiele wyrzeczeń i hektolitry potu i swym pięknem przewyższy najcudowniejsze marzenia, najśmielsze plany i najbardziej optymistyczne scenariusze. Kto sprzeciwiając się łasce Bożej i opór stawiając Bożym natchnieniom czegoś takiego w swym życiu nie ma, jest i będzie nieszczęśliwy, będzie ciągle niezadowolony i zawsze będzie miał powód do narzekań, choćby mu się według wszelkich ludzkich kryteriów niewiarogodnie w życiu poszczęściło. Właśnie nostalgia najlepiej pokazuje, że nie warto kategorycznie egzekwować należnych sobie praw, że nie warto żyć od kreski do kreski, bo choć gwarantuje to życie spokojne i wolne od stresów, to jednak jest ono także tragicznie pozbawione jakichkolwiek „wzlotów i uniesień”, jak to kapitalnie ujęła nasza Noblistka. Franciszek to zrozumiał, i dlatego „najwyższe ubóstwo” nie jest dla niego w ogóle jakimkolwiek problemem. On w ogóle nie rozważa go w kategoriach straty. Jest raczej swoistą „inwestycją”, pozwalającą mu codziennie doświadczać „radości doskonałej”. 

Zaprawdę szczęśliwy komu dane jest odczuwać nostalgię za spotkaniem z Bogiem. Nostalgia ta obroni go przed małymi i podłymi „tęsknotkami” za czasami, w których było lepiej. Jemu oczywiście, ale przecież tylko to się liczy, no nie? A było lepiej, bo wystarczyło rozstać się już nawet nie z najszczytniejszymi ideałami, lecz z najbardziej elementarną przyzwoitością i ludzką uczciwością, by do woli korzystać z mnóstwa przywilejów, jakimi nie tak znowu dawno temu różnymi wersjami nieśmiertelnej cebuli i czosnku nagradzano podłość i oportunizm. 

Franciszek właśnie dlatego, że Bóg stał się dla niego wszystkim, mógł tęsknic już tylko za Nim, i ubogim i pokornym wstąpić do nieba. I mam takie przeczucie, że Pan dał mi już parokrotnie poczuć się jak w niebie, choć nie wszyscy to rozumieją. Bo gdy ostatnio dziękując moim najbliższym współpracownikom podczas Mszy świętej na zakończenie oazy stwierdziłem zgodnie z prawdą, że wykłócanie się z nimi było czystą przyjemnością, usłyszałem od Magdy (niewdzięcznicy!): „Zależy Ojcze dla kogo…”.