Zapewne każdy z nas, niejeden raz pospieszył komuś z pomocą. Taką chwilą szczególnej mobilizacji była pamiętna powódź 1997r. Wracając z moim współbratem do Wrocławia, okrężną drogą, by ominąć zalane Opole, mijaliśmy po drodze całe konwoje samochodów osobowych i ciężarowych z rejestracjami z praktycznie całej północnej Polski, wypełnionych po dachy zgrzewkami z wodą mineralną, środkami czystości i artykułami spożywczymi. Był to bardzo radosny widok. Dowód na to, że konsumpcyjny styl życia nie zagłuszył w nas zdolności współczucia i zwykłej, a tak jednocześnie niezwykłej  i na wagę złota niekiedy ludzkiej życzliwości. Z wdzięcznością wspominam mechaników, prawdziwe złote rączki, którzy parę razy dosłownie na drodze, na poczekaniu i za darmo sprawiali, że klasztorny „maluch” jakim się przemieszczam ponownie zaczął wydawać charakterystyczny kaszlący odgłos, który w moich uszach brzmiał niczym „Alleluja” Haendla. Pewnie również wielu Radiosłuchaczy doznało kiedyś w życiu pomocy: w sprawach drobnych i ważnych. Czy to nie jest tak, że mniejsza już o materialny wymiar pomocy, ale sam fakt jej bezinteresowności sprawiał, że na nowo wracała nam chęć do życia; świat wydawał się nam lepszy a życie ponownie stawało się warte przeżycia? Jak wielka jest moc dobra! Ono jest potężniejsze od zła. Bo człowiek wiele potrafi udźwignąć i na ogół złamie go i pokona dopiero wielkie i długotrwałe zło, natomiast już małe, codzienne dobro potrafi wlać w człowieka ogromnie dużo otuchy i wypełnić serce człowieka radością. Czyż mama i tato nie cieszą się nieporadnie wykonaną laurką, wręczoną im przez dziecko? Pomoc otrzymana albo wyświadczona, przede wszystkim zaś doświadczenie Bożej pomocy, czyli Opatrzności, to najcenniejsze aktywa w księdze naszego życia. Najcenniejsze i najtrwalsze, bo wieczne. Bo po chrześcijańsku pomagać można i trzeba także zmarłym: modlitwa to już jedyna ale i najważniejsza pomoc, z jaką można pospieszyć komuś, kto przekroczył już próg nadziei. Przypomina o tym Katechizm, zaliczając w poczet czynów miłosiernych wobec duszy modlitwę jednakowo: za żywych i za umarłych. 

Zarazem jednak innym, wspólnym chyba  nam wszystkim jest doświadczenie bezsilności. Czasami, choćby i przy najszczerszych chęciach, pomóc się nie da, zwłaszcza komuś, kto ogarnięty bez wątpienia szatańskim pędem do samozagłady nie chce dać sobie pomóc, lub kierowany tak samo diabelską pychą odtrąca z pogardą ofiarowaną pomoc. Czy to nie tak miały się sprawy z tragedią „Titanica”, którego załoga zlekceważyła kilkanaście ostrzeżeń o górach lodowych przecinających szlaki żeglugowe? Są nam zatem bliskie w jednakowym stopniu ofiarność w spieszeniu z pomocą jak i świadomość bezradności. Ale to też nie do końca nie jest tak. Bo szczere przyznanie, że nic się już zrobić nie da – boli mniej niż obojętność i czasami zwykłe bycie blisko człowieka znaczy bardzo wiele. 

Bezsilność ma to do siebie, że rodzi sprzeciw, przemożne pragnienie radykalnego położenia kresu dziejącemu się złu. Niepokojąco łatwo niestety można uwierzyć, teraz jak i w przeszłości, że siłą da się skutecznie pomóc, że przemoc jest jedynym skutecznym narzędziem w walce ze strukturami zła. Starsi świetnie pamiętają, jak to wyglądało w praktyce: owa „pomoc” polegała na pokazywaniu palcem na „sprawców”: tego rozstrzelać, tamtego zamknąć do więzienia i będzie wreszcie dobrze”. 

Zapewne także w czasach świętego Franciszka było wielu potrzebujących pomocy. Wystarczy uzmysłowić sobie, że średniowiecze jest czasem w którym w południowej Europie powszechna była choroba trądu. Franciszek przemierzający Włochy i południową Francję dostrzegał całe zło swoich czasów: niemal niewolniczą zależność chłopstwa, morderczą lichwę, praktycznie bezkarną przemoc feudalnych panów. A przecież nie nawołuje do powstania; nie staje na czele jakiegoś ruchu społecznego, nie wznieca żadnej rewolucji. Natomiast niezwykle i do bólu trafnie diagnozuje chorobę średniowiecznego społeczeństwa: powierzchowną religijność, ograniczoną do domu i kościoła oraz grzech, trawiący niczym nowotwór tkankę średniowiecznego społeczeństwa. 

Pokazuje jednocześnie Franciszek jedyną drogę niesienia skutecznej pomocy: nawrócenie serca. I to zarówno u tego, kto pragnie pospieszyć z pomocą jak i tego, kto tej pomocy potrzebuje. Myślę że współczesnym „detektywom”, z sokolim wzrokiem penetrującym struktury społeczne w poszukiwaniu winnych zła jakie dzieje się w naszej ukochanej Ojczyźnie nie w smak będą słowa świętego Franciszka z jego „II Listu do Wiernych”: „Natomiast wszyscy którzy nie żyją w pokucie i nie przyjmują Ciała i Krwi naszego Pana, Jezusa Chrystusa i oddają się wadom i grzechom oraz idą za złym pożądaniem i złymi pragnieniami i nie zachowują tego, co przyrzekli i zaprzedali ciało w służbie światu, pożądaniom ciała, sprawom i troskom światowym, oszukani przez diabła, którego są dziećmi i którego dzieła czynią, tacy są ślepi, gdyż nie widzą prawdziwego światła, naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Tacy nie mają mądrości duchowej, gdyż nie mają w sobie Syna Bożego, Który jest prawdziwą Mądrością Ojca. O nich mówi Pismo: „Ich mądrość została unicestwiona. Oni widzą, znają i czynią zło i świadomie gubią swe dusze”. 

Wielu chciałoby widzieć w Franciszku prekursora współczesnych ruchów ekologicznych i jednego z pierwszych działaczy społecznych. Jak słyszeliśmy, nic bardziej mylnego. Franciszek z mocą pokazuje na grzech, kategorię tak dziś niemodną i niemile widzianą, jako na przyczynę wszystkich nieszczęść człowieka i jako na właściwie jedyną przeszkodę uniemożliwiającą niesienie skutecznej pomocy. Człowiek tkwiący w strukturach grzechu, które to struktury według Franciszka polegają na „widzeniu, znaniu i czynieniu jedynie zła”, ktoś taki nie potrafi pospieszyć ze skuteczną pomocą, a nierzadko jedynie powiększa rozmiar nieszczęścia, któremu bezowocne próbuje położyć kres. Zobaczmy, jak zaskakująco trafna i aktualna jest ta Franciszkowa diagnoza w odniesieniu do współczesnej sytuacji. Dziś, zamiast realnej pomocy cóż otrzymujemy? Absurdalne propozycje „bezpiecznego grzechu”, bardzo jednak niebezpiecznego, bo potwornie okaleczającego psychikę człowieka. Dziś mamy „pijaną” profilaktykę antyalkoholową „kultury picia”, bo ci którzy „widzą, znają i czynią jedynie zło”  nie wierzą w możliwość zachowywania całkowitej abstynencji. Dziś coraz głośniej o urągających elementarnym danym naukowym i zdrowemu rozsądkowi próbach prawnego usankcjonowania podziału narkotyków  na „miękkie” i „twarde”. Ci sami ludzie, za jedyną realną formę pomocy małżeństwom przeżywającym kryzys uważają… uproszczenie postępowania rozwodowego. Miarą podłości pomysłodawców jest argumentowanie rzekomym dobrem dzieci. Do jakich absurdów może dojść przy tak rozumianej pomocy niech zaświadczy fakt, że za ciężkie pieniądze Światowej Organizacji Zdrowia w niektórych państwach Afryki, przy z rzadka tylko utwardzonych drogach, gdzie przejeżdża może kilka samochodów na rok ustawiono ogromne billboardy nakłaniające do zapinania pasów bezpieczeństwa… 

Spójrzmy jednak na nasze małe, osobiste „podwórka”. Specjaliści od terapii uzależnień mówią o syndromie „żony alkoholika”, zadowolonej, że jej mąż pije w domu i nie awanturuje się po knajpach. Ilu ludzi uważa, że picie w domu to „normalka?”. Czy nie zdarzyło się nam pochwalić skłóconych małżonków, którzy na przyjęciu z artyzmem godnym „Oskara”  czy „Złotej Palmy” udają najszczęśliwsze pod słońcem małżeństwo? 

Gdzie tkwi sekret swoistej skuteczności Franciszka? Bez wątpienia w wierze. Franciszek wierzy w prawdziwość Słowa Bożego, że grzechy człowieka, choćby były jak szkarłat, nad śnieg wybieleją. Franciszek wierzy w to, że człowiek, choć dogłębnie zraniony grzechem pierworodnym, jest jednak że tak to ujmę „naprawialny”. Że nie ma sytuacji „nie do odkręcenia”. Franciszek rozumie niesienie pomocy przede wszystkim jako wydobywanie człowieka ze struktur zła, w jakie się uwikłał, czyli z grzechu. Dlatego skuteczna jest jego mediacja w sporze między biskupem a wójtem Asyżu, w przeciwieństwie do fiaska porozumień pokojowych dotyczących choćby byłej Jugosławii czy Ziemi Świętej. Co nie oznacza, że nie spieszy z konkretną pomocą. Nie daje jednak z tego, co mu zbywa. Na wzór Ewangelicznej ubogiej wdowy, sam ubogi, daje jedyną posiadaną przez jego wspólnotę Księgę Pisma świętego, by wspomóc ubogą mamę jednego ze współbraci. 

I może warto odkurzyć naszą katechizmową wiedzę i przypomnieć sobie może nawet ważniejsze od czynów miłosiernych dla ciała te, które dotyczą ludzkiej duszy. Bo pomoc współczesnemu człowiekowi, który często opływa w dobra, lecz umiera z głodu przed pełną lodówką, który ma wszystko, niczego jednak  tak naprawdę nie mając, pomoc komuś takiemu często będzie polegała na taktownym, acz zdecydowanym upominaniu grzeszących, na dawaniu dobrych, czyli opartych na Ewangelii, nie zaś na naiwnej „życzeniologii” rad, na pouczaniu tych, którzy zatracili umiejętność kierowania swym życiem według Prawa Bożego. Ale największą pomocą, jakiej można udzielić każdemu człowiekowi, będzie zawsze modlitwa, której Franciszek pozostaje niezwykłym i zawsze aktualnym mistrzem.