To druga obok męstwa kardynalna cnota życia chrześcijańskiego, o jakiej traktujemy w naszym Franciszkańskim alfabecie. Umiarkowanie albo wstrzemięźliwość reguluje korzystanie z Bożych darów. One wszystkie są dobre: Widział bowiem Bóg, że wszystko co stworzył było bardzo dobre (Rdz 1,31). Niewiele rzeczy jest złych samych z siebie. Są takie (papierosy, narkotyki). Zawsze złe jest kłamstwo, podobnie jak niczym nie da się uzasadnić zdrady. Ale alkohol, broń palna, internet są bardzo dobre; one także wyszły pośrednio z ręki Bożej. Człowiek jednak musi walczyć ze swoją słabością, popychającą go raz za razem do przesady. Grzech przecież często polega może nie tyle na złym użyciu (wtedy mamy do czynienia z premedytacją, zwaną w moralności chrześcijańskiej przewrotnością, będącą oznaką poważnego i trudno uleczalnego znieprawienia wolnej woli człowieka). Grzech nasz powszedni – choć wcale przez to mniej groźny! – to najczęściej nadużycie Bożych darów: kilka słów za dużo, jedne lub więcej kieliszków za dużo, za dużo telewizji, zbyt szybka jazda samochodem; ale i w drugą stronę – za mało: snu, rozmowy z dziećmi, namysłu, przede wszystkim zaś – za mało modlitwy. I są bodaj dwie tylko rzeczywistości, których nigdy dość: modlitwa i trzeźwość. Jakby nie patrzeć, jeszcze nikt nie żałował, że za dużo się modlił ani że był trzeźwy. W każdej innej jednak rzeczywistości, powtórzmy – potrzebny jest i to bardzo umiar, by niepohamowanym wykorzystywaniem nie zniszczyć dobra obecnego w bożych stworzeniach. 

Żeby zachować cnotę umiaru, trzeba najpierw być jakoś fundamentalnie przekonanym o Bożej miłości. Czy to bowiem, nie jest przypadkiem tak, że człowiek dlatego właśnie ulega pokusie, że chce od życia i z życia wziąć więcej, niż daje Ojciec Niebieski? Ludzkie przekraczanie wszelkich granic: rozsądku, przyzwoitości, umiaru to przecież rozpaczliwe poszukiwanie szczęścia: tyle że poza Bogiem a w skrajnych sytuacjach – wbrew Niemu. To przecież w taki sposób ludzie usprawiedliwiają swe przewinienia: Mnie się przecież też coś od życia należy – oświadcza amator pornografii; ja też mam prawo do szczęścia – uzasadnia swą decyzję zawarcia ponownego małżeństwa rozczarowany do swej pierwszej miłości współmałżonek; Dlaczego by się nie zabawić? – zastanawia się niejeden nastolatek na narkotykowym przyjęciu. 

Jezus przestrzega przed takim myśleniem, ukazując porażkę młodszego syna z przypowieści o Miłosiernym Ojcu. Młodszy syn nie ma powodu by oskarżyć swego ojca o jakąkolwiek krzywdę (wypomniałby to ojcu przed odejściem!). Jest zwyczajnie przekonany, że szczęście znajduje się poza domem Ojca. Także Stary Testament potępia Ezawa, który nie jest w stanie kontrolować zaspokajania swych potrzeb. Człowiek który nie potrafi kierować sobą, nie jest godny ojcowskiego błogosławieństwa (por. Rdz 27). 

Jezus jest wzorem umiaru. W scenie wyrzucania kupców ze świątyni, wywrócił, owszem, stoły bankierów, ale do przedstawicieli handlarskiej biedoty, sprzedającej ptactwo powie: Weźcie to stąd, nie róbcie z domu Ojca Mego targowiska (J 2,16). Jezus spędza całe noce na modlitwie (por. Łk 6,12; 21,37), zarazem jednak chętnie przyjmuje gościnę w domu Marty, Marii i Łazarza. 

Także w duchowość Franciszka wpisany jest umiar. Franciszkowe rozumienie ascezy najlepiej ilustruje to, jak nazywał swoje ciało: brat osiołek; brat, a więc coś bliskiego, godnego roztropnej troski. Toteż przyjmie pomoc lekarza, poprosi siostry by utkały mu ciepły płaszcz, nie będzie się upierał przy wyniszczającym marszu lecz będzie podróżował na osiołku. Powie, że chciałby aby w Dzień Bożego Narodzenia nawet ściany jadły mięso. Właśnie umiar w ascezie i w ogóle w patrzeniu na świat, na siebie i innych – ustrzegł Franciszka od drogi bez wyjścia na manowce herezji. Ostrożnie zatem z obrazem Franciszka – surowego ascety, gardzącego marnościami doczesnymi. I zupełnie błądzą ci, którzy powoływaniem się na Serafickiego Ojca chcieliby usprawiedliwiać swe potępianie w czambuł wszystkiego i wszystkich wokół i proponowanie opartych jakoby na przykładzie Franciszka swych niedorzecznych propozycji, które w gruncie rzeczy mają tylko nieudolnie maskować nurtujące ich poczucie pustki i niepokój sumienia, którego w żaden sposób nie potrafią uciszyć. 

Franciszek bowiem jest właśnie taki. Nie znajduje lepszego słowa, jak trochę psychologizujący może w tym momencie termin integralny. Jest w jego osobowości wystarczająco dużo przestrzeni dla wszystkiego: dla modlitwy, pokuty jak najbardziej dla umartwienia, ale rozumnego! Franciszek nie jest fanatykiem, tym mniej herosem który jest ponad ludzkimi słabościami. Gdy lekarz, chcąc ratować gasnący w dramatycznym tempie wzrok Franciszka, zaordynuje wyjątkowo bolesny zabieg przypalenia żył skroniowych, to Franciszek nie zgodzi się na tę średniowieczną terapię z kamienną twarzą. Ale też nie ma zamiaru przyjmować tego akurat cierpienia jako fragmentu swego programu ascezy. Po ludzku boi się potwornego (i dodajmy, zupełnie zbędnego) bólu. Na widok rozżarzonego do czerwoności żelaza, pokornie poprosi brata ogień, by nie parzył go swą gorącością. Tak też się stało. Naoczni świadkowie (w tym medicus) będą się dziwili nadludzkiej stałości Franciszka, a nie było akurat powodu do zdziwienia. To było takie, że tak to ujmę, Boże znieczulenie miejscowe. Jak dobrze rozumiem w tym momencie Franciszka. Gdy w młodzieńczych latach, pokonany przez ból zęba, w końcu trafiłem do przychodzi dentystycznej, to po usłyszeniu diagnozy Pani Doktór: do usunięcia, poprosiłem jękliwie: Czy mogę prosić o znieczulenie? Pani Doktór spojrzała na mnie jak na potencjalnego kandydata do pilnej wizyty u lekarza zgoła innej specjalności i odparła ku mej niekłamanej uldze: no przecież my na żywca nie rwiemy. Faktycznie, nie bolało…

W życiu Franciszka jest jednak miejsce także na radość życia, na humor, na żart. Odwiedzając pewnego razu nowy dom braci, skonstatował pod koniec oględzin: Jeszcze wam tu tylko baby brakuje. I wcale nie krzywdował sobie ten skądinąd wielki asceta, że nazywano go Bożym trefnisiem… i miał Franciszek także swoje kulinarne upodobania. Gustował zaś zwłaszcza w migdałowych ciasteczkach, w przyrządzaniu których niedoścignioną mistrzynią była pani Jakuba, przez Franciszka nazywana bratem Jakubą. Gdzieś w tym pospiesznym albo zgoła ekspresowym tempie życia, zgubiliśmy umiejętność wypośrodkowania, niepomni tego, czego nauczała mądrość Rzymu: In medio virtus (cnota znajduje się pośrodku). Słuchając rad, żeby żyć na maksa i na full my, których zadowala pełny odlot potrafimy często tylko niszczyć i psuć. Jednym z ważniejszych dla mnie odkryć w dziedzinie wiary było zdanie zapamiętane z modlitewnika Droga do nieba: Chrześcijanom wolno korzystać z godziwej rozrywki. Zdanie to pamiętam do dziś. Jest ono dla mnie ważne, bo uważam się za człowieka towarzyskiego. Mam na swoim duszpasterskim koncie parę dyskotek, gdzie występowałem w roli bramkarza. Otóż ta godziwość, przesądzająca o moralnej dopuszczalności jakiejkolwiek rozrywki, polega według mnie na zachowaniu w niej umiaru (wyłączywszy rzecz jasna rozrywki grzeszne same w sobie). Czy jeszcze potrafimy zachować umiar? Czy z umiarem potrafimy raczyć się alkoholem (wszak wino „rozwesela serce człowieka” Ps. 104,15) i przemieszczać się szybkim samochodem? Czy też nadal dobry ubaw to ubaw po pachy, do którego zachęca narodowe porzekadło…

Umiaru potrzebujemy zresztą nie tylko po godzinach. Umiar potrzebny jest przecież zawsze i wszędzie. Czy do hekatomby Czarnobyla nie doszło przypadkiem dlatego, że elektrownia ta była zwyczajnie za duża? Umiar jest nam potrzebny w businessie, nauczycielom – w stawianiu wymagań, rodzicom – owszem, w karaniu dzieci, kierowcom – na drodze, lekarzowi – w przepisywaniu lekarstw. Bo roztropność jest, jak pięknie nazywa ją tradycja Kościoła: auriga virtutum, czyli dosłownie: woźnicą cnót. 

A potrzebę umiaru na co dzień i od święta krótko acz treściwie wyraził Młynarski w jednej ze swoich piosenek: Więcej luzu, panowie, więcej luzu…