Disce puer, ego facam te mości panie, powiedział niegdyś starannie wykształcony król Stefan Batory wyśmienicie władający łaciną do młodego i ubogiego chłopięcia. Jego słowa zaś znaczyły: Ucz się chłopcze, ja uczynię ciebie szlachcicem. Jedna z moich uczennic często słyszała taką oto zachętę do nauki od swojej mamy: Idź na studia, żeby ludzie tobą nie pomiatali. Jako niepoprawny optymista wysunę tezę, że czasy pogardy dla nauki i szkoły mamy już chyba za sobą. Pamiętam pewne wywiadówkowe popołudnie w szkole średniej, gdzie czas jakiś nauczałem religii. Usiadłem sobie w hallu, żeby zapewnić sobie możliwość bycia widzianym przez ewentualnych zainteresowanych rozmowa ze mną. Aż radość brała patrzeć, jak zaaferowani rodzice biegali od jednego nauczyciela do drugiego, żeby z pierwszej ręki dowiedzieć się czegoś o postępach ich pociech, czy nie są z jakiegoś przedmiotu zagrożone (co za okropne sformułowanie, nawiasem mówiąc). Serce rosło, doprawdy. Aha, byłbym zapomniał powiedzieć, że podeszła do mnie tylko jedna mama, niestety raczej luźno zainteresowana wzrostem w wierze jej córki…
Samo życie przyznało rację nauczycielom. Dziś solidne wykształcenie to mniejsze niebezpieczeństwo bezrobocia, wyższa pensja i pewniejszy awans zawodowy. Stąd pęd do komputera i języków obcych, szkolenia i kursy, regułą stają się studia podyplomowe a dla businessmanów organizowane są specjalne kursy ładnego mówienia. Ładnego pisania pewnie nie uczą, bo od czego sekretarka i opcja automatycznego sprawdzania pisowni w komputerze… toteż uczą się na potęgę: dzieci, młodzież i dorośli. Własnym uszom nie wierzyłem, gdy pewne dziewczę oznajmiło mi, jako najzupełniej normalną pod słońcem rzecz, że dziś ma zamiar uczyć się do 300. Nie do 1500, do 300 w nocy. Takie czasy. Czasy licytowania się średnią, liczona już z dokładnością do drugiego miejsca po przecinku, czasy nauki dwóch języków obcych jednocześnie (jednego jako zaawansowanego a drugiego od podstaw) i korepetycji chyba już ze wszystkiego. Swego czasu sprawiłem nielicha radość współbraciom opowiadając o rozmowie z pewną mamą, której syn w ósmej klasie otrzymał ode mnie na semestr ocenę niedostateczną. Owa pani oświadczyła mi spokojnie, że ponieważ ma w rodzinie księdza, to korepetycje z religii dla jej syna nie będą żadnym problemem…
Takie czasy. Dziś nie do pomyślenia jest wykonywanie nieskomplikowanej czynności, nie wymagającej w ogóle myślenia, znakomicie sparodiowana przez Chaplina, który w jednej ze swych komedii grał stojącego przy taśmie robotnika, przykręcającego 100 razy na minutę dwie śrubki przez osiem godzin, który także po opuszczeniu fabryki kompulsywnie powtarza rękami czynność wykonywaną w pracy. Dziś śrubki dokręcają w fabrykach sterowane komputerami automaty. Podczas comiesięcznych spotkań przestrzegałem rodziców pół żartem pół serio, by nie roztaczali przed swymi nie chcącymi się uczyć pociechami perspektywy kopania rowów. Dziś bowiem prace melioracyjne wykonuje się przy pomocy koparki, której eksploatacja domaga się jednakowoż jakiegoś minimum umiejętności…
Trzeba przyznać, że gdzieś od Oświecenia – wiedza nie ma dobrej marki w chrześcijaństwie. Nauka jakoby miała stanowić przeszkodę w wierze, obalając rzekomo jej dogmaty. Naiwną, bo z gruntu błędną próbą pogodzenia nauki i wiary był popularny w XIX wieku prąd religijny zwany kwietyzmem, od quiescere – uspokajać się. Sprowadzał się od w uproszczeniu do przyjmowania postawy myślowej typu: My wiemy, że to jest inaczej, ale udajemy, że wierzymy tak jak mówi Biblia. W kontekście zażartych sporów o miejsce wiedzy w gmachu wiary, sporów które chyba do tej pory nie ustały, zabrzmi jak kiepski dowcip, ale zapewniam że to prawda, że Darwin, uczyniony sztandarowym pogromcą ciemnoty religijnej, przez całe życie był gorliwym chrześcijaninem i członkiem Kościoła Anglikańskiego i w tej wierze też umarł. Twierdził też, że jego praca naukowa przyczyniła się do pogłębienia jego wiary. Odrzucił też z oburzeniem propozycję twórcy psychoanalizy, Sigmunda Fredua, który chciał mu zadedykować jedną ze swoich prac jak właśnie pogromcy chrześcijańskich przesądów. A jednak relacja wiedza – wiara nadal jest problemem dla wielu ludzi po obu stronach tej swoistej barykady. Opowiadała mi studentka pedagogiki na jednym z uniwersytetów, a w cywilu animatorka Eucharystycznego Ruchu Młodych, należąca do ścisłego kierownictwa Rodziny młodzieży Franciszkańskiej, jak to na zajęciach pani doktor omawiając zarzucone teorie, jak refren powtarzała: No, gdybyśmy byli na KUL-u, to byśmy dalej tak sądzili… czy to aby nie kompleksy, biorące się z faktu, że Lubelska Alma Mater zgodnie ze swą dewizą wiernie służąca Bogu i Ojczyźnie jest akurat bardziej znana w szerokim świecie od macierzystej uczelni owej pani adiunkt? Bo tak naprawdę, rozdziału wiedzy od wiary nigdy nie było. Sam Bóg Zbawiciel zadał sobie (tak tak, kochana Młodzieży!) trud nauki języka obcego, pełniącego w basenie Morza Śródziemnego rolę zarezerwowaną dla języka angielskiego – władał mianowicie Pan Jezus językiem greckim. W tym języku rozmawiał z kilkoma Grekami którzy chcieli widzieć Jezusa (por. J 12, 20-22) a także z Piłatem. Wśród jego uczniów i zwolenników nie brakowało ludzi wykształconych: Mateusza, Jana, Józefa z Arymatei i Natanaela – członków Żydowskiej Wysokiej Rady. Święty Paweł cytuje poetów i filozofów pogańskich. W starożytności chrześcijańskiej, Ojcowie Kościoła mieli w zwyczaju publicznie dysputować z przeciwnikami Dobrej Nowiny. Tak czynił święty Justyn. W średniowieczu, w którym miały królować ciemnota i fanatyzm, nie ulegało wątpliwości, że ziemia jest okrągła, choć nie uściślano jeszcze, że ma kształt geoidy. To właśnie dlatego, że o kulistości ziemi wiedziano, mógł Kolumb (tercjarz franciszkański, nota bene) wypłynąć z Kadyksu, by odkryciem Ameryk zwyciężyć w sporze z uczonymi z uniwersytetu w Salamance.
To były także czasy świętego Franciszka, też poligloty, bo władał Seraficki patriarcha językiem francuskim i w tym języku (ze wstydu) prosił o jałmużnę w Rzymie. Jako syn zamożnego kupca bławatnego mógł Franciszek skorzystać z rzadkiego wtedy przywileju, odebrania starannej edukacji. I z możliwości tej skorzystał. Jego nawrócenie nie oznaczało rozbratu z wiedzą. Bo Franciszek przeżył integralne doświadczenie Boga w kościółku świętego Damiana. Integralne, czyli takie, które ogarnęło wszystkie wymiary jego człowieczeństwa i doprowadziło go do reorientacji wszystkich jego postaw życiowych. Franciszek przyjmuje do swego braterstwa wszystkich którzy pragną jednego: Zachowywać Ewangelię Pana naszego, Jezusa Chrystusa, żyjąc bez własności, w posłuszeństwie i w czystości. I nie ma dla niego znaczenia, czy ktoś jest niepiśmienny, czy jest rycerzem jak Bernard z Quintavalle czy kapłanem. Nie uważa też Franciszek, aby wiedza przeszkadzała czy wręcz niemożliwym czyniła życie Ewangelią. Temu przekonaniu da wyraz w lapidarnym pozwoleniu, udzielonym Doktorowi Serafickiemu, świętemu Antoniemu: Zgadzam się, abyś wykładał braciom świętą teologię, bylebyś nie gasił ducha modlitwy. Był więc Franciszek świadom niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą powierzchowna czy fragmentaryczna wiedza. Ba, Franciszek chciał także, aby tych którzy nauczają teologii otaczano szacunkiem, na jaki według Biedaczyny zasługiwali. I kto wie, w jakim stopniu poszanowanie dla (rzetelnej!) wiedzy w Zakonie Braci mniejszych uchroniło moja rodzinę zakonną od wejścia na manowce herezji czy kontestacji kościoła… I jakoś mimowolnie pęcznieję z dumy na myśl, że w refektarzu Trinity College w Oxfordzie z obrazów spoglądają twarze moich współbraci w świętym Franciszku: Rogera Bacona, Williama Ockhama…
Franciszek nie miał kompleksów. Obawiał się Ewangelii na skróty, wiary która nie pyta, nie wątpi, nie szuka odpowiedzi na nieuniknione pytania. Taka wiara nieodmiennie kończy się fanatyzmem, który jest zawsze grzechem. Zależność pomiędzy wiarą a wiedzą najpiękniej chyba wyraził dobroczyńca ludzkości, Ludwik Pasteur: Wiedza mała oddala od Boga. Wiedza wielka – przyprowadza do Niego z powrotem.
Franciszek mógł ze spokojem przyjmować ludzi wykształconych i niewykształconych, ponieważ jak mało kto rozumiał, że Ewangelią może żyć każdy człowiek, zawsze i wszędzie.
Dla Franciszka Dobra Nowina jest, – że tak to ujmę – możliwa. W końcu do Jezusa przychodzili i ludzie prości, i faryzeusze i Mędrcy ze Wschodu, a sam Dwunastoletni Jezus nie pogardził okazją do pogłębienia swej wiedzy. Spędził trzy dni w świątyni, przysłuchując się mędrcom i zadając im pytania (por. Łk 2,46).
Czyli: istnieje jedno tylko kryterium słuszności obranej drogi. Jest ona dobra wtedy, gdy zbliża mnie do Jezusa i drugiego człowieka.