Obraz autorstwa atlascompany na Freepik

Tolerancja. To dziś jedno z najbardziej popularnych słów. Bywa odmieniane przez niemal wszystkie liczby, przypadki i rodzaje. Jest jedną z najważniejszych postaw, jakie wypada przyjmować wykształconemu Europejczykowi. A „bycie tolerancyjnym” – to bardzo pożądany i ceniony komplement. I pewnie nie ma dziś większej zbrodni niż właśnie bycie nietolerancyjnym. 

Czym jednak jest naprawdę owa ubóstwiana tolerancja? Słownik etymologiczny, czyli taki, który wyjaśnia pochodzenie słów powiada, że słowo to w j. łacińskim, z którego zostało zapożyczone oznacza dosłownie: „znosić coś z najwyższą niechęcią i przykrością w przekonaniu, że ewentualne przeciwdziałanie temuż zjawisku dałoby skutki gorsze od obecnie znoszonych. Wiem, trochę to skomplikowane, ale „Mercedes” też jest ciut bardziej skomplikowany od „Fiata”, a jednak gdyby ktoś z Czytelników stał się kiedyś szczęśliwym posiadaczem limuzyny ze Stuttgarckiej fabryki, to podejrzewam, że wcale by sobie nie krzywdował z tego powodu, że w razie czego to do „merola” z młotkiem raczej podchodzić nie ma co, chociaż zależy jeszcze w jakim celu…

Wróćmy jednak do naszej tolerancji. Jest to słowo bardzo smutne, ono jest przecież synonimem klęski. W starożytności i właściwie aż do minionego stulecia sięgano po nie w sytuacji kiedy okazywało się, że jakieś zło jest obarczone tak wielkim ładunkiem przewrotności, że ewentualne przeciwdziałanie mu pogorszyłoby jedynie i tak nieciekawą już sytuację. Do słownika pojęć chrześcijańskich (pojęć negatywnych, dodajmy), wprowadził tolerancję św. Augustyn. Uczynił to zaś w toku dyskusji wokół, hm… agencji towarzyskich. Twierdził ów wielki realista, że należy je uwaga! nie zaakceptować, ale zgodzić się i to z ciężkim sercem na ich egzystowanie. Inaczej bowiem trzeba by stawić czoła rosnącemu zagrożeniu przestępstwami popełnianymi z lubieżności. Trzeba naprawdę wielkiej złośliwości, by upatrywać w św. Augustynie zwolennika wiadomych „uciech”. Jako realista wiedział on, że tu na ziemi nie da się zbudować społeczeństwa doskonałego. Godził się więc na tolerowanie właśnie oczywistego skądinąd zła, w nadziei że duszpasterska posługa Kościoła i świadectwo samych chrześcijan uczynią tego typu przybytki zbędnymi. 

Jeszcze innym przykładem takiego funkcjonowania tolerancji jest np. wolność słowa. Otóż w którymś momencie uznano, że wolność publicznego wypowiadania swych poglądów lub przemyśleń jest wartością tak wielką, że warto znieść to, że z tejże wolności korzystają ludzie nikczemni, podli, którzy będą publicznie formułować obraźliwe sądy, oszczerstwa itp. Inna sprawa, że autorów takich wypowiedzi powinno spotkać moralne potępienie, a tak nie zawsze się jednak dzieje. Tego rodzaju wypowiedzi się toleruje, bo to i tak się w pewnym sensie „opłaca”. Nawet najbardziej sprawiedliwa czy czujna cenzura stwarzałaby jednak niebezpieczeństwo podejmowania arbitralnych (czyli podejmowanych według czyjegoś widzi mi się) decyzji. 

Obecnie jednak tolerancja oznacza coś zupełnie innego. Jest synonimem  bezkrytycznej akceptacji wszelkich możliwych i niemożliwych postaw i poglądów. Z jednym wszakże wyjątkiem. Współczesne społeczeństwa alergicznie wręcz reagują na publiczną manifestację wiary chrześcijańskiej. To skądinąd kolejny i jeden z wymowniejszych dowodów jej prawdziwości… 

Co jednak „nie gra” w takim „tolerowaniu”, czyli „akceptowaniu” wszystkiego „jak leci?”. Zwróćmy uwagę, że u źródeł takiej postawy znajdują się trzy konieczne przesłanki, które są jednak, że tak powiem, przyczajone i dlatego nie zawsze są od razu zauważalne. Te przesłanki to… niewiara, pogarda i obojętność. 

Współczesna tolerancja bazuje na niewierze w to, że człowiek przy pomocy łaski Bożej i swych wysiłków może sprawnie kierować swoim życiem i pokonywać słabości moralne. Obrońcy tolerancji ani przez chwilę nie sądzą, że człowiek jest „naprawialny”, czyli że może zmienić się na lepsze. Dlatego uznali, że jedynym co w tej sytuacji można zrobić, to nazwać dobrem to właśnie zło, którego człowiek nie potrafi albo i nie chce usuwać ze swego życia. Ostatnim przykładem takiego rozumowania są próby wprowadzania podziału narkotyków na „miękkie” i „twarde”. 

Drugą przesłanką współczesnej tolerancji jest pogarda dla człowieka. Pogarda ta zresztą wynika z wcześniej omówionej niewiary. Rozważmy bowiem: jeżeli ktoś jest dla mnie ważny, to staram się o jego dobro. To jest mi przykro, kiedy robi sobie krzywdę, zwłaszcza kiedy czyni to świadomie i dobrowolnie. Czy nie jest tak, że reagujemy, czasami nawet bardzo zdecydowanie na różne niemądre poczynania ludzi, którzy są nam z takich czy innych racji bliscy, natomiast na ogół obojętnie przechodzimy obok głupich wyskoków ludzi nam obcych, co najwyżej kwitując je sarkastycznym komentarzem? „Tolerować” można zło jedynie u kogoś kim się pogardza. 

Wreszcie ostatnią przesłanką „tolerancji” jest obojętność. Wskazaliśmy na nią częściowo już wcześniej, obecnie jedynie uwypuklimy tę myśl: to, co człowieka umniejsza, niszczy i poniża można „tolerować” jedynie u tego, kto nas serdecznie nic ale to nic nie obchodzi. Dlatego między innymi żadna mama, tato ani żaden nauczyciel wart tego miana nigdy nie powie: „Rób co chcesz!”. 

I wreszcie nietolerancyjny jest sam Bóg. Autor natchniony Księgi Mądrości Syracha ujmie tę Bożą nietolerancję w lapidarnej wypowiedzi: „Nikomu On nie przykazał być bezbożnym i nikomu nie zezwolił grzeszyć” (Syr 15, 20). A jest takim, ponieważ kocha człowieka i pragnie jego dobra doczesnego i wiecznego.