Wypowiedź faryzeusza wydaje się niepełna. Nie wymienia on żadnego czynu miłosiernego ani co do ciała, ani co do duszy. Rodzi się pytanie: po co jest to całe dobro, które czyni? Z tego, że istotnie nie jest on „jak inni ludzie” nie wynika nic. W prawdzie zapewne daleko nam do obłudy negatywnego bohatera usłyszanej przypowieści, niemniej to przestroga także dla nas: punktem dojścia naszego życia wiary nie jest rytualna nieskazitelność. Owocem mojej pobożności ma być wielkoduszna służba bliźnim. Modlitwa natomiast karmi moje siły, abym w służbie bliźnim nie uległ zniechęceniu. Można odnieść wrażenie, że faryzeusz w sumie Boga się boi. Trudno nie odnieść wrażenia, że wypowiedź faryzeusza jest niekompletna: zabrakło w niej jedynego logicznego zakończenia, którym jest pytanie: „I co mi teraz zrobisz?”. Tak naprawdę faryzeusz nie rozumie Boga, któremu służy z mimo wszystko nerwową i lękową pobożnością. Bóg faryzeusza domaga się wiernopoddańczych hołdów i niczego więcej. Faryzeusz chyba nawet nie jest zainteresowany serdeczną relacją z kochającym Ojcem. Możne nawet nie jest mu ona do niczego potrzebna. Faryzeusz się zwyczajnie przed Bogiem zabezpiecza. Zauważmy jeszcze i to, że faryzeusz o nic Pana Boga nie prosi. Wszystko załatwia sobie sam. Jego „podziękowanie”, skierowane do Boga jest zdawkowe i nieszczere.