Obraz autorstwa vecstock na Freepik

Z moich „gościnnych” występów w charakterze katechety w pewnej szkole podstawowej pamiętam opowiadanie Polonistki o wagarach czwartoklasistów. Otóż razu pewnego owa pani zauważyła (a był to pochmurny, deszczowy dzień) uczniów tejże właśnie klasy czwartej, stojących nieco bezradnie za szkolnym płotem. Rzecz była dziwna nie tylko z uwagi na pogodę, skłaniającą do szukania raczej schronienia przed deszczem, lecz również, dlatego, że pora była wybitnie przedpołudniowa, w której to maluchy jako żywo powinny były radośnie i przyjemnie spędzać czas w szkole (greckie „scholé”, od którego pochodzi nasza rodzima szkoła oznacza właśnie, radosne, przyjemne i twórcze spędzanie czasu w gronie przyjaciół). Przeprowadzone przez zaintrygowaną panią Polonistkę śledztwo wykazało, co następuje: maluchy postanowiły (pierwszy raz w życiu!) pójść na wagary. Odnośnie tego haniebnego procederu dysponowały wiedzą taką, że należy mianowicie opuścić budynek szkoły, na tym jednak ich znajomość arkanów niecnej sztuki wagarowania się kończyła. Stały zatem sobie pod deszczem, będąc w tym momencie skądinąd jak najbardziej „wolne” od tego, co nosi uroczą nazwę „obowiązku szkolnego”. Historyjka ta przychodzi mi na myśl, ilekroć rozmyślam nad wolnością.

Czy zastanawiałeś się kiedyś Drogi Czytelniku lub Czytelniczko nad fenomenem gangów młodzieżowych lub też np. sekt? Obiektywnie patrząc, młodzi ludzie żyją tam w ogromnym zniewoleniu. Muszą podejmować wiele czynności wbrew sobie, ich wolność jest często drastycznie ograniczana, a jednak… wielu ani myśli opuszczać taką organizację, co w wypadku sekt jest przecież w miarę proste. Wystarczy, (choć nie zawsze) wyjść i trzasnąć drzwiami. Jednak nie robią tego. Dlaczego? Wyjaśnienie tego zjawiska jest w miarę proste: otóż sekty czy tak zwane subkultury zaspokajają (pewnie, że na krótką metę i w sposób wypaczony) bodaj najważniejszą potrzebę człowieka – potrzebę miłości. Oni czują się tam kochani, zauważeni, docenieni, potrzebni i tak dalej. I właśnie, dlatego nie odbierają swojej sytuacji jako braku wolności. 

Wolność jest zatem ściśle powiązana z miłością. Jestem posłuszny komuś, co do którego jestem dogłębnie przekonany, że mnie kocha i pragnie mojego szczęścia. Dlatego akceptuję jego polecenia a nawet zakazy i nie odbieram ich jako ograniczenia mej wolności gdyż ufam, że mają one na celu wyłącznie moje dobro. 

Możemy zatem pokusić się o sformułowanie zasady, że – sięgając po język matematyki – wolność jest funkcją miłości. Innymi słowy jedynie doświadczając miłości i ze swej strony miłując mogę być prawdziwie wolny. Wolny nie „od czegoś” (od zakazów, ograniczeń odbieranych przez mnie jako ograniczenie), lecz wolny „ku czemuś”, czyli mający możliwość zrealizowania za łaską Bożą swego człowieczeństwa. 

Bo zauważmy jeszcze i to, że o wolności mówi się dziś niestety przeważnie w kontekście destrukcji: najlepiej można prześledzić to zjawisko na przykładzie robiącej – niestety – furorę „wolnej miłości”. Pomijam w tym momencie oczywistą (wychwyconą przez was od razu, prawda?) tautologię. Co to jest „tautologia” wszyscy oczywiście świetnie wiemy, ale ja tylko przypomnę, że jest to stwierdzenie wewnętrznie sprzeczne, np. „gorący lód”; „słodka sól”. Otóż ten „wolny związek”, którego przeciwieństwem miałoby być Sakramentalne małżeństwo, widziane jako nie wiem, zniewolenie czy dyktatura, kryje w sobie potężny ładunek egoizmu: „Będę z tobą tak długo, jak długo będzie mi z tobą dobrze”; „Nie będziemy zawracali sobie głowy dziećmi, od czego antykoncepcja”, urastająca do rangi niemal jutrzenki wolności. Mówiąc zatem bez ogródek ów „wolny związek”, jedynie godny człowieka prawdziwie nowoczesnego, wolnego od przesądów czy tyranii religii niesie ze sobą wzorzec miłości, która jest egoistyczna, niepłodna, nieludzka i niezdolna do ofiary. 

Swawola, dlatego właśnie prowadzi do zniszczenia człowieka, gdyż nie umożliwia mu jego rozwoju, swoistego przekroczenia siebie. Jedynie doświadczając miłości Ojca Niebieskiego i dlatego będąc mu posłuszny, można w sposób dobrowolny zaakceptować jego wizję człowieka i urzeczywistniać siebie. I wtedy jest się prawdziwie wolnym, nie odbierając Bożych zakazów czy nakazów jako ograniczenia, lecz raczej jako znaków autentycznej troski Ojca w niebie o moje szczęście i tonie tylko wiecznej, lecz jak najbardziej również doczesne. Jeszcze inaczej mówiąc, one pomagają mi w rozwoju. 

Przed manowcami swawoli przestrzega także Jezus w przypowieści o Miłosiernym Ojcu. Młodszy syn najzupełniej nie zdawał sobie sprawy jak bardzo jest kochany przez Ojca (a zatem jak bardzo go krzywdzi) ani z tego jak wielkim dobrem jest dla niego przebywanie w jego domu. W „dalekich stronach” jest jak najbardziej „wolny”, w prymitywnym tego słowa znaczeniu. Zarazem jednak doświadcza ruiny swego życia do tego stopnia, że bliski jest śmierci głodowej. A czy w oburzeniu dobrego syna nie odnajdujemy śladów złości na swego młodszego brata, za to, że swym powrotem odbiera mu złudzenia, że można być prawdziwie szczęśliwie wolnym poza domem ojca? 

Chciałbym na koniec zadedykować Tobie myśl wielkiego Polskiego polityka, ale i człowieka głębokiej wiary, Wincentego Witosa. Mawiał on, że „niewolnikiem może być tylko ten, kto nie umie i nie chce być wolny”. Istotnie. Ktoś, kto nie chce realizować swego powołania a może nawet nie wie, że został nim obdarzony, będzie niewolnikiem, choć może będzie wydawało mu się, że robi, co chce. 

Życzę Tobie tak wielkiej wiary w miłość Ojca w niebie, twych Rodziców i tylu innych ludzi, abyś mógł i mogła we wszystkich ludziach budzić pragnienie życia tą samą wolnością, jaka jest twoim udziałem.