Obraz autorstwa Drazen Zigic na Freepik
To przysłowie, choć żartobliwe w treści, mówi jednak o rzeczy ważnej: o odpowiedzialności osobistej, o tym, że trzeba ponosić skutki swych działań i nie da się od nich uciec. Obecność tego przysłowia w językowej świadomości Polaków daje nam „szansę” na to, aby w obliczu cudzego grzechu, zwłaszcza mającego względnie szerokie skutki, odczuć coś, co jest nam zapewne dobrze znane: radosne oczekiwanie na możliwość odczucia pogardy wobec kogoś, kto sporo narozrabiał, obojętnie chcący czy niechcący. Bo przecież wygłaszając słowa o wypijaniu nawarzonego przez kogoś trunku, chcemy jednocześnie dać do zrozumienia, że „my na pewno czegoś takiego byśmy nigdy nie zrobili” ani do „czegoś takiego nie dopuścili”. Zachęcając do wypicia nawarzonego trunku, dajemy też wyraz uldze, że to nie my, że to nie nasza wina. Mówiąc surowo: „To ty i tylko ty!”, dodajemy podświadomie: „Jak dobrze, że nie ja”. Czujemy bowiem, że w podobnej sytuacji zapewne popełnilibyśmy ten sam błąd, że nie jesteśmy w niczym lepsi od nieszczęsnego winowajcy.
Przysłowie zobowiązuje do „osobistej degustacji trunku”. Dziwne to. To jedyna bodajże sytuacja, w której nie wolno ani częstować, ani przyjąć zaproszenia. Wina bowiem oraz odpowiedzialność są zaraźliwe. Ten przymus, aby „piwo” wypić osobiście, zdradza też obecność przekonania, że jeżeli ktoś ewentualnie pomógłby w usuwaniu skutków niemądrego działania kogoś innego, to zapewne dlatego, że czuje się winny, czyli miał z „warzeniem piwa” coś wspólnego. Przysłowie to zdaje się sankcjonować przekonanie – bardzo nieludzkie zresztą – że winowajcy wzbroniona jest pomoc w wygrzebywaniu się spod gruzowiska, które sam wywołał. Zastanawiam się, czy ludzie rozumujący w myśl tego określenia, czerpią jakąś sadystyczną radość z przyglądania się wysiłkom kogoś, kto próbuje usunąć skutki swego niemądrego działania. Konsekwentne stosowanie zasady o samodzielnym piciu nawarzonego piwa byłoby działaniem głęboko nieludzkim, noszącym wszelkie znamiona okrucieństwa, z którego ponad wszelką wątpliwość nie wyniknie żadne dobro. Kain – bratobójca i do tego prostak („Czy jestem stróżem brata mego?”) – nie zostaje przez Boga pozostawiony sam na sam ze skutkami swej zbrodni, których istnienie przeczuwa („każdy, kto mnie spotka, będzie mógł mnie zabić”). Otrzymuje „znamię”, czyli ochronę przed samosądem. Będzie mógł żyć i, jeżeli zechce, podjąć pokutę za grzech.
Święty Franciszek żył w średniowieczu, w epoce, w której świadomość grzechu była inna, powszechnie akceptowana. Był to zatem czas, kiedy stawanie człowieka wobec skutków jego działania było czymś naturalnym, przyjmowanym bez specjalnego sprzeciwu. Franciszek, owszem, będzie głośno i wyraźnie mówił o grzechu, o jego skutkach doczesnych i wiecznych. Zachowuje się jednak zupełnie inaczej wobec ludzi już borykających się ze złem, które dobrowolnie na siebie ściągnęli. Nie powie im, że najlepsze co mogą zrobić, to pokornie przyjąć karę, na jaką zasłużyli. Wielokrotnie będzie stawał przed ludźmi ciężko doświadczanymi przez skutki grzechu. Tak będzie w przypadku mieszkańców Gubbio, dręczonych przez bestię czy obywateli Arezzo, w którym swobodnie będą hulały diabły, na szkodę ludzi: „Otóż zdarzyło się, że przybył do miasta Arezzo w czasie, kiedy cały gród był trapiony wojną domową i groziła mu bliska zagłada. Mąż Boży zatrzymał się w zamku poza miastem. Ujrzał nad tym terenem radosne demony, podżegające obywateli do wzajemnych mordów. Zawołał brata, imieniem Sylwester, męża Bożego godnej prostoty i nakazał mu, mówiąc: «Idź przed bramę miasta i w imieniu wszechmogącego Boga nakaż demonom, żeby jak najszybciej wyszły z miasta».
Brat w zbożnej swej prostocie usłuchał. Najpierw złożył chwalby Panu, a potem zawołał potężnie przed bramą: «W imieniu Boga i z rozkazu ojca naszego Franciszka, zaraz stąd odejdźcie, wszystkie demony!». Wkrótce potem pokój powrócił do miasta, a mieszkańcy pilnie przestrzegali wzajemnych praw obywatelskich. Stąd to święty Franciszek, przemawiając potem do nich, na początku kazania powiedział: «Mówię do was jako do tych, coście ongiś byli ujarzmieni przez diabła i spętani przez demony. Ale wiem, że zostaliście wyzwoleni na skutek modlitwy pewnego ubogiego człowieka»”.
W obliczu wielkiej udręki ludzkiej Franciszek podejmie modlitwę wstawienniczą, upraszając Boże miłosierdzie, choć z całą mocą wskaże, że ewentualny powrót do zła zaowocuje cierpieniem jeszcze gorszym. Biedaczyna zasługuje na to, by go nazwać prekursorem psychologii. Dla niego siłą, która może postawić tamę złu, nie jest cierpienie związane z popełnionym złem. Dla świętego Franciszka pokuta to nie jest bierne pogodzenie się ze skutkami swego działania, znoszenie cierpienia, z którego, powiedzmy szczerze, w dziedzinie duchowej wynika raczej niewiele. Asyżanin sam praktykował pokutę i rozumiał ją jako nowe, lepsze życie. Jednak, żeby coś takiego mogło się zacząć, żeby ktoś, kto może już nieraz nawarzył sobie bardzo gorzkiego piwa, zajął się działaniem bardziej sensownym, trzeba koniecznie wydobyć go z izolacji, w jaką społeczeństwo wciąga człowieka, którego zło stało się jawne.
Pewna dziennikarka postanowiła przeprowadzić wywiad z kilkoma więźniami. Rozmowa jak rozmowa, kolejny dowód banalności zła. Ale żegnając się z dziennikarką, jeden z mężczyzn powiedział: „Dziękuję, że pani ze mną rozmawiała. To dla nie znak, że jeszcze jestem człowiekiem”. Czasami wystarczy tylko zwykła rozmowa, żeby w winowajcy zaczął dojrzewać człowiek, żeby zaczął się powrót do wspólnoty. Czasami warto z kimś wypić „nawarzone piwo”, choćby tylko po to, żeby być świadkiem, jak dzieje się dobro. Przecież tylko ono jest ciekawe. Powiedzenie komuś, aby sam sobie radził ze złem, jest tylko głoszeniem, że kolejny raz zatryumfowało zło. A przecież zdecydowanie nie o to nam chodzi, prawda?